Perspektywy szybkich i stabilnych inwestycji, dużego ponad 350 milionowego rynku zbytu, nowoczesnych technologii, otwartego rynku pracy, wspólnej waluty – wszystkie te cechy i oczekiwania mocno podbudowały nasz rząd oraz większość entuzjastycznie do akcesji nastawionych obywateli.
Wspólny rynek to także szersze możliwości inwestowania oszczędności – przynajmniej teoretycznie. Jednak wspólna waluta i polityka walutowa oznacza dalsze znaczące obniżanie stóp procentowych – z obecnych prawie 7% do 2,5% we wspólnej Europie. Tak niski poziom stóp procentowych, przy obecnej skłonności do oszczędzania, oznacza praktycznie zanik ich dobrowolnej części, zwłaszcza jeśli podatek od oszczędności zostanie rozszerzony także na zyski z inwestycji kapitałowych.
Stopniowy wzrost dochodów ludności naszego kraju po akcesji do UE spowoduje zapewne powolne zmiany w strukturze konsumpcji i oszczędności uzyskiwanych dochodów. Coraz więcej będziemy oszczędzać – coraz mniej wydawać. Także nasze fundusze emerytalne, część środków będą musiały inwestować aktywnie za granicą. Już teraz widoczna jest bariera płynności na naszym rynku. Fundusze zaczynają nie mieć w co inwestować. A ustawowo mogą obecnie za granicą inwestować tylko 5% aktywów. Jeśli zapis się nie zmieni, to już wkrótce popyt OFE ściągnie do naszego kraju wielu emitentów. Obecna oferta GPW ogranicza się zaledwie do kilkunastu płynnych walorów – to stanowczo za mało dla portfeli funduszy.
Wspólny rynek to także możliwość swobodnego działania na naszym rynku banków z krajów UE (w sytuację odwrotną na razie jakoś nie wierzę). Oznaczać to będzie swobodny przepływ oszczędności, czyli nawet jeśli zdecydujemy się oszczędzać, to nie ma gwarancji na to, że oszczędności będą pracować w kraju. Z drugiej strony kapitał z zagranicy bez przeszkód może trafiać do nas, pod warunkiem że stworzone zostaną mu odpowiednie oferty.
Jeśli Polska okaże się atrakcyjnym miejscem pod względem inwestycji, to może odebrać część potencjału inwestycyjnego krajom UE. Trzeba jednak dysponować konkurencyjną ceną siły roboczej, wysokim potencjałem intelektualnym kapitału ludzkiego, niskimi kosztami pozapłacowymi.
Można sobie teoretycznie wyobrazić wspólną politykę monetarną bez wspólnej polityki fiskalnej, jednak na dłużą metę muszą pojawić się trudności, które powoli zaczynamy już obserwować. Nie wszystkim państwom strefy Euro odpowiada ten sam poziom stóp procentowych. Niektóre z nich chciałyby ożywić własną gospodarkę i potrzebny im tańszy kredyt, inne z kolei potrzebują kapitału i oszczędności lub też chcą schłodzić gospodarkę i dać bodźce obywatelom do większego oszczędzania i ograniczenia konsumpcji – jak pogodzić te sprzeczne interesy? Pozostaje polityka fiskalna – i niestety rządom łatwiej jest przy ograniczonych możliwościach monetarnych uzyskiwać własne potrzeby prowadząc łagodną jej wersję.
W rezultacie większość państw strefy Euro ma wysoki poziom długu publicznego, przekroczone limity deficytów budżetowych i coraz wyższe podatki. Jedynie kilka wyjątków dysponuje nadwyżką budżetową. Polska też może pójść tą drogą na skróty, a znając skłonność do konsumpcji na kredyt naszego społeczeństwa możemy spodziewać się boomu kredytowego po wejściu do strefy Euro.
Na koniec sprawa kursu walutowego. Jak ważny jest on dla naszej gospodarki – nie muszę wyjaśniać. W ostatnich latach wspólna waluta charakteryzowała się dosyć poważną dynamiką – spowodowane było to jednak względami przede wszystkim politycznymi w mniejszym stopniu gospodarczymi. Akurat obecny ruch Euro jest przez nas odbierany pozytywnie, jednak po rozwiązaniu konfliktu z Irakiem i Koreą Północną może się okazać, że wycena Euro względem USD zmieni się radykalnie. I wówczas nasza równowaga handlowa może nie być już tak oczywista – a mechanizmu obronnego w postaci kursu już nie będzie.