"W Polsce potrzebne są wyższe podatki" - grzmi środowisko "Krytyki Politycznej". Twierdzi ono, że musimy mieć sprawne państwo, a w rozumieniu tego środowiska jest to państwo drogie. Podobno z faktami się nie dyskutuje. Te są jednak takie, że im większe państwo, tym bardziej obciążona i nieefektywna gospodarka, a prześladowanie najbogatszych daje odwrotne rezultaty od oczekiwanych. No i sztandarowy przykład Szwecji jest mocno mylący.
2012 rok. Kampania prezydencka we Francji. Przyszły prezydent Francois Hollande wytacza najcięższe działa. "Podatek dla najbogatszych 75 proc." w lot chwytają wyborcy. Nikt nie lubi bogatych, bo... są bogaci i się nie dzielą. Poza tym zawdzięczają przecież bogactwo nam, biedakom, my im na to zezwoliliśmy, na naszej krwawicy doszli do majątku.
Hollande wygrywa przewagą głosów 51,6 proc. do 48,4 proc. ze starającym się o reelekcję Sarkozy'm. To drugi w historii prezydent Francji z Partii Socjalistycznej po Francois Mitterandzie.
Podatek wprowadzony zostaje dopiero w 2014 roku, ale już wcześniej nie wytrzymuje najsławniejszy francuski aktor wszech czasów - Gerard Depardieu - i wyprowadza się z kraju. Nie zgadza się na to, żeby oddawać trzy czwarte swoich zarobków i woli zostać obywatelem Rosji, niż płacić daninę ekipie Hollande'a.
Wprowadzone przez Partię Socjalistyczną zmiany, w tym ograniczenie programów oszczędnościowych (czyt. brak cięć wydatków państwa) wcale - o dziwo - nie poprawiły losu przeciętnego obywatela. Fakt "dokopania" najbogatszym nie dał lepszego losu najbiedniejszym. Testowały to wszystkie państwa, które w przeszłości wybierały drogę komunizmu, testują również obecnie liczne socjaldemokracje. Z tym samym wynikiem.
Bezrobocie od czasu objęcia prezydentury przez Hollande wzrosło z 9,3 proc. do 10,3 proc. i przez cały czas prezydentury nie chce zejść poniżej 10 proc. W tym samym czasie w sąsiednich Niemczech spadło z 6,9 proc. do obecnych 6,1 proc., w Wielkiej Brytanii z 8,4 proc. do 5,1 proc., a... w zbyt nisko opodatkowanej według "Krytyki Politycznej" Polsce z 10,1 proc. do 7,5 proc. (według tej samej metodyki badań bezrobocia).
Pensje we Francji (zarobki przeciętnej rodziny z dwójką dzieci) wzrosły w tym czasie o 3,3 proc., w Niemczech o 6,2 proc., w Wielkiej Brytanii o 14,4 proc., a w Polsce... o 26,9 proc. Komu się polepszyło?
Nawet Lindgren nie zdzierżyła zamordyzmu państwa
Bardziej niż przypadek Depardieu znamienny jest przykład Astrid Lindgren sprzed kilkudziesięciu lat. Ta lewicowa przecież intelektualistka nie wytrzymała presji podatkowej "jakościowego" państwa, mimo że wcześniej, zgodnie ze swoimi ideałami, płaciła sumiennie wszystko co należy, żeby państwo "mogło być sprawne", włącznie z przychodami z zagranicznych honorariów. A stać ją było jeszcze nawet na to, żeby przeznaczać sowite datki na działalność charytatywną.
W 1976 r. szwedzki urząd skarbowy wezwał ją jednak do zapłaty - jak wyliczyła - 103 proc. osiągniętego dochodu. Wtedy coś w niej pękło i zaangażowała się... w obalenie socjaldemokratów, którzy za jej przyczyną utracili wtedy władzę aż po 44 latach nieprzerwanych rządów.
Szwecja na sztandarach
Właśnie Szwecja to sztandarowy przykład środowiska "Krytyki Politycznej" na skuteczność rządów "wysokich podatków". W latach 2014-2015, czyli już po powrocie do władzy socjalistów, średni dochód w rodzinie z dwojgiem dzieci spadł tam o 0,1 proc. a bezrobocie jest obecnie takie jak w Polsce.
Wprowadzając jednak na sztandary akurat Szwecję zapomina się o jednej ważnej sprawie - tamtejszy rząd wydaje prawie dokładnie tyle, ile zbiera w podatkach. Tak, tak, żadnych deficytów budżetowych, kiedy państwo chce zaszaleć i wspomóc biedniejszych. Rachunki muszą się zgadzać.
W 2015 roku budżet wyszedł na równe zero, a w większości lat pierwszej dekady XXI wieku miał nawet nadwyżki. Przez to mniej środków trafia na spłatę zadłużenia, a wydatki państwa, nawet jeśli duże, to w końcu trafiają do gospodarki. Inaczej niż w Grecji (zadłużenie 179 proc. PKB), Włoszech (132 proc. PKB), czy Francji (90 proc. PKB). Szwecja ma długi i owszem, ale o wartości zaledwie 39 proc. PKB. Pozostałe skandynawskie kraje: Dania - 45 proc. PKB, Norwegia 30 proc. PKB i Finlandia 54 proc. PKB. Poziomy bardzo niskie jak na europejskie standardy.
Dodatkowo trzeba pamiętać, że rządzący przez dziesiątki lat socjaliści finansowani byli przez... kapitalistów. Konkretnie przez rodzinę Wallenbergów, których interesy chronił potem lewicowy rząd, zapewniając im w wielu dziedzinach monopol, a ci odwdzięczali się płacąc podatki w kraju. Szwedzcy miliarderzy, którzy kontrolowali największe szwedzkie firmy, takie jak Ericsson, Scania, Saab, ABB czy Electrolux, jednocześnie wspierali w kampaniach i podtrzymywali finansowo partię socjaldemokratyczną już od 1911 roku i dopiero pod koniec lat 90. ubiegłego wieku utracili wpływy, a socjaliści władzę.
Od momentu utraty władzy przez socjalistów i od końca ochrony Wallenbergów gospodarka zresztą bardzo zyskała, a "ludziom żyło się dostatniej". Z 260 mld dolarów w 2000 roku wartość PKB podwoiła swoją wartość aż do 571 mld dolarów w 2014 roku. W ciągu poprzednich dziesięciu lat była w permanentnej stagnacji. Zarobki przeciętnej rodziny z dwójką dzieci wzrosły w latach 2006-2014 o 38 proc.
Wallenbergowie to dużo większa skala niż naszych rodzimych Kulczyków, ale wyobraźmy sobie, że całe państwo działa w interesie Kulczyk Holding... Niechby nawet i z (iluzoryczną) korzyścią, ale mało który Polak byłby zadowolony.
Wyższy podatek dla dziennikarzy "Krytyki Politycznej"!
Jakub Majmurek z "Krytyki Politycznej", do którego felietonu tu się po części odnoszę, ostrożnie chwali politykę Prawa i Sprawiedliwości, która przez wprowadzenie jednolitego podatku ma dociążyć najbogatszych.
Zamiana PIT+ZUS na jeden podatek, to posunięcie czysto techniczne, które ułatwi wyliczanie danin i zarazem odciąży przedsiębiorców od części formalności. Intencją obecnie rządzących jest jednak przy tym zmiana zasady górnego limitu składek ZUS. To redukowało dotąd obciążenia podatkowe najlepiej zarabiających, tj. powyżej kwoty 121,6 tys. zł brutto w tym roku nie płaci się składki emerytalnej i rentowej (składka zdrowotna, chorobowa i wypadkowa pozostają), za to większa jest podstawa dla PIT w najwyższej skali 32-procentowej.
Przedsiębiorcy dzięki uproszczeniu mniej będą poświęcać czasu na wyliczenia "której instytucji należy się ile" i zyskają czas na prawdziwą działalność. "Krytykę Polityczną" cieszy jednak głównie fakt, że więcej zabierze się wyżej zarabiającym.
U podstaw takiego myślenia jest oczywiście zazdrość, nie chęć wyrównania. Dziennikarze, którzy nie należą przecież do grupy zarabiającej średnią krajową, mają 50-procentowe koszty uzyskania przychodu, płacą więc o połowę mniej podatku dochodowego niż zwykły obywatel. Konkretnie ci, którzy zarabiają "autorsko" do 85 528 tys. zł rocznie.
Do uprzywilejowanych należą również redaktorzy "Krytyki Politycznej" (abstrahując od tego, że nawet istnienie ich pisma zawdzięczają podatnikom), którzy pewnie nie są świadomi, że dla wielu uznani będą za bogatych. Czemu więc nie zaczną walki o wyższe podatki od samych siebie? Deklaracja oddawania niezasłużonej nadwyżki na cele charytatywne byłaby prawdziwym przykładem - może więc lepiej od tego zacząć, zamiast promować podwyżkę podatków dla wszystkich?
Menadżerów podatki nie interesują
Jak opisywał kiedyś pan Robert Gwiazdowski, naprawdę dobrze zarabiający członkowie zarządów dużych firm wcale nie są w ogóle zainteresowani podatkami. Oni negocjują pensję netto, podatki to sprawa właściciela firmy.
Zwiększenie danin skutkować więc wcale nie będzie obniżeniem płac menadżerów, ale... najprawdopodobniej wszystkich pozostałych, którzy muszą się złożyć na obciążoną wyższym podatkiem pensję prezesa. Tracący na wyższej daninie właściciel poszuka rekompensaty, albo w zwolnieniu kilku pracowników, w obniżeniu niektórym pensji, albo w zatrudnieniu tańszych.
Było nie było osób, które mają odpowiedni talent do bycia przedsiębiorcą i którzy tworzą prawdziwą wartość dodaną - nie piszę tu o tych, którzy majątki robią na kontaktach z politykami - jest w każdym społeczeństwie stosunkowo niewiele. Pracują więcej, są bardziej zaradni, tworzą miejsca pracy z niczego i oczekują za to odpowiedniej gratyfikacji. Pozbawiony jej przedsiębiorca, czy menadżer szukać będzie sposobów na jej odzyskanie - albo przeniesie formalnie działalność za granicę (patrz przypadki polskich miliarderów Kulczyka czy Solorza-Żaka), albo zatrudni dobrych prawników lub, jak wspomniano wyżej, obniży wynagrodzenia podwładnym.
Jak zrobić, żeby ich gratyfikacja była bardziej "sprawiedliwa", a zwykli ludzie zarabiali jak najwięcej? Na to pytanie odpowiada nauka ekonomii, a konkretnie jej podstawy: prawo popytu i podaży.
Im więcej będzie przedsiębiorców, tym zarabiać będą oni bliżej kwot, które można uznać za "uzasadnione", a zarazem... jednocześnie więcej utworzą miejsc pracy i większy będzie popyt na pracę. Ten skutkować musi podwyżką zarobków (większy popyt przy tej samej podaży to wyższa cena). Cały więc ambaras w tym, żeby przedsiębiorców było w Polsce jak najwięcej i żeby państwo im jak najmniej utrudniało. W tym komplikowaniem i nadmierną wysokością podatków.
I tylko działanie w tym kierunku skutkować będzie "sprawiedliwym" podziałem dochodów z gospodarki. A nie hasło "dowalić bogatym". Które w przypadku ugrupowań lewicowych bardzo często wiąże się paradoksalnie z promowaniem powiązanych z władzą wybranych biznesmenów (takich Wallenbergów, Kulczyków), którzy okazują się de facto obciążeniem, a nie motorem gospodarki. Dane im przez państwo "fory" zwykle utrudniają po prostu działanie przedsiębiorcom "prawdziwym".