Zgodnie z prognozami GUS do 2050 roku polskim miastom ubędzie ponad 4 mln mieszkańców. Z 39 metropolii liczących powyżej 100 tys. pozostanie 27. Najszybciej wyludniają się Opole, Kielce i Łódź.
A Hel, który wydaje się ciekawym miejscem do życia, w ciągu ostatnich 15 lat stracił aż jedną trzecią mieszkańców. Powód?
Jest ich kilka. Jeden to demografia. Wyludnianiu sprzyja migracja zarobkowa. Mieszkańcy miast częściej niż ci ze wsi wyjeżdżają do pracy za granicę.
Głównym problemem jest jednak to, że coraz chętniej wyprowadzamy się z miasta na wieś.
Eksperci mówią nawet o niekontrolowanej suburbanizacji, czyli powstawaniu zabudowy mieszkaniowej na obrzeżach miast lub poza ich granicami, gdzie nie ma dobrych dróg, szkół, przedszkoli, czy sklepów.
– To zjawisko na masową skalę. Dziesiątki tysięcy ludzi buduje domy na terenach, które nie są do tego przystosowane. Brak im wyposażenia w wystarczającą infrastrukturę techniczną i społeczną – ostrzega Wojciech Jarczewski, dyrektor Instytutu Rozwoju Miast.
Rozlewanie się miast jest możliwe, bo działający pod presją właścicieli wójtowie i burmistrzowie coraz chętniej przekształcają działki rolne w budowlane, do których dopiero trzeba doprowadzić wodociąg, kanalizację, często nawet drogę.
Tymczasem terenów budowlanych w kraju nie brakuje. W tej chwili plany zagospodarowania przestrzennego obejmują 30 proc. obszaru Polski. Objęcie planami innych terenów, na których studia przewidują rozwój spowoduje, że będzie ich jeszcze więcej.
Ci co zostają, płacą więcej
Niekontrolowana suburbanizacja obniża też atrakcyjność terenów zurbanizowanych, a więc tych, które mają potrzebną infrastrukturę.
– Z miast wyjeżdżają najbogatsi, często przeprowadzając się razem ze swoją firmą. Ich dzieci nie zmieniają jednak szkoły. A to oznacza, że zabierają dochody, wciąż generując koszty – tłumaczy Wojciech Jarczewski.
Utrzymanie miejskich dróg, kolei, wodociągów, kanalizacji czy sieci gazowych rozkłada się również na mniejszą liczbę mieszkańców, co zwiększa koszty. Miasta muszą podnosić ceny usług komunalnych, albo dopłacać z publicznej kasy, która też ma swoje ograniczenia.
– Oczywiście jestem daleki od stwierdzenia, aby nie wyprowadzać się za miasto. Chodzi o to, by nowego miejsca do życia szukać w okolicach miasteczek i wsi, a nie w całkowitej głuszy – zaznacza Wojciech Jarczewski. – Słabo sterowalny proces rozlewania się miast jest problemem, choć w przypadku Polski dopiero stoimy u progu prawdziwej suburbanizacji – dodaje.
Chcąc zatrzymać mieszańców u siebie, władze miast inwestują w projekty rewitalizacyjne, zagospodarowanie terenów rekreacyjnych, rozwój komunikacji miejskiej, tworzenie żłobków i przedszkoli, programy stypendialne dla studentów czy budownictwa społecznego. Wszystko po to, by życie w mieście było bardziej komfortowe, a co za tym idzie atrakcyjne.
Komfort, ale nie pod własnym dachem
Problem w tym, że aby tak było, Polacy muszą mieć dostęp do tanich mieszkań. Tymczasem te, które powstają, są budowane głównie przez prywatnych inwestorów i sprzedawane po cenach rynkowych.
Według danych GUS w 2016 roku w całym kraju oddano do użytku ponad 162,7 tys. mieszkań i rozpoczęto budowę kolejnych 174 tys. Deweloperzy wprowadzili na rynek ponad 78,4 tys. lokali. Budownictwo komunalne, społeczne czynszowe i zakładowe to jedynie 3382 mieszkania. A to często jedyna alternatywa dla tych, których nie stać na drogie kredyty hipoteczne. Rozwiązaniem problemu może być rządowy program „Mieszkanie Plus”, oferujący tanie mieszkania na wynajem z możliwością dojścia do własności po 30 latach użytkowania.
Zarządzający programem BGK Nieruchomości do składania ofert sprzedaży gruntów zaprosił samorządy kilkudziesięciu miast. Warunek to m.in. możliwość wybudowania na danym terenie co najmniej 150 mieszkań w zabudowie wielorodzinnej oraz przyłączenia do istniejących sieci uzbrojenia terenu.
Razem łatwiej oszczędzić
Samorządy chcąc zachęcić mieszkańców do pozostania w mieście, coraz chętniej wprowadzają też nowoczesne rozwiązania dotyczące transportu, ekologii, energetyki, budownictwa czy nowego sposobu komunikacji z obywatelami.
I tak np. w Bydgoszczy na wszystkich przystankach zamontowano ekrany LCD, na których wyświetlany jest rozkład jazdy, Lublin znacząco rozbudował sieć światłowodową, Inowrocław i Toruń wprowadziły rejestr wszystkich umów, co oznacza, że każdy mieszkaniec może się dowiedzieć, kto np. wykonuje remont miejscowej szkoły, Tarnów, dzięki geodezyjnej e-usłudze, umożliwił mieszkańcom dostęp do dokumentów, map i zaświadczeń pochodzących z zasobu geodezyjnego i kartograficznego bez wychodzenia z domu, a w Sopocie za zarejestrowanie pojazdu czy wydanie prawa jazdy zapłacimy online.
Smart City dba też o środowisko. Dobrym przykładem jest np. Lublin, który wspólnie ze Świdnikiem wprowadził system Lubelski Rower Miejski, drugi co do wielkości w Polsce.
Miasta coraz częściej łączą siły. Przykładami są nie tylko metropolie, ale także inne aglomeracje, np. Aglomeracja Kalisko-Ostrowska, czyli gminy i powiaty powiązane z Kaliszem i Ostrowem Wielkopolskim, tworzące wspólny obszar funkcjonalny obu miast. Bardzo prężnie działa zwłaszcza Aglomeracja Wałbrzysko-Świdnicka.
Aglomeracje te realizują programy subregionalnych Zintegrowanych Inwestycji Terytorialnych, czyli wspólnych inwestycji w transport publiczny, termomodernizacji budynków użyteczności publicznej, rewitalizacji czy edukacji.
Skąd wziąć wkład własny?
Wyludnianie się miast to niejedyny problem polskich miast. W przededniu kolejnej unijnej perspektywy finansowej samorządy mogą mieć problem z zabezpieczeniem wkładu własnego, który jest wymagany przez Unię przy dofinansowaniu lokalnych inwestycji.
Lokalnym włodarzom ręce wiąże Indywidualny Wskaźnik Zadłużenia, czyli zapisany w ustawie o finansach publicznych limit, który w założeniu miał zapewniać dostosowanie poziomu zadłużenia do możliwości jego spłaty. Niestety wzór ten jest wadliwy i zupełnie nie oddaje rzeczywistej zdolności kredytowej miast.
– W najtrudniejszej sytuacji są miasta na prawach powiatu. Ich maksymalne zadłużenie przypadnie na lata 2018-2019, a więc czas, gdy powinny być realizowane kolejne inwestycje finansowane z unijnej kasy – twierdzi Jan Maciej Czajkowski, eskpert ds. finansów miast w Związku Miast Polskich.
Kilkanaście największych miast, w większości o znacznych możliwościach rozwojowych, z uwagi na błędną konstrukcję obecnie obowiązującego wskaźnika indywidualnego zadłużenia, będzie w najbliższych kilku a nawet kilkunastu latach miało - głównie z tego właśnie powodu - sztucznie ograniczone w wysokim stopniu możliwości spłacania zobowiązań, zaciąganych na realizowanie nowo planowanych przedsięwzięć.
Jak rozwiązać ten problem? Jednym ze sposobów jest odroczenie spłaty części długu, co jednak podroży koszty jego obsługi.
Drugi sposób to realizacja niektórych inwestycji za pośrednictwem miejskich spółek. Ten mechanizm wykorzystują m.in. Wrocław i Lublin.
Trzecie rozwiązanie - rzadko stosowane - to budowanie partnerstw publiczno-prywatnych.
Mocno zadłużony Słupsk ma jeszcze inny pomysł. W pierwszej kolejności chce realizować projekty, które mogą liczyć na dofinansowanie powyżej 60 proc.
– Wtedy zobowiązania zaciągnięte przez miasto na finansowanie wkładu własnego lub prefinansowanie wydatków na poczet przyszłej refundacji, nie wchodzą do wskaźnika zadłużenia. Źródeł pokrycia wkładu własnego szukamy także w dochodach własnych, wprowadzając plany oszczędnościowe, zmiany strukturalne w urzędzie, tworząc grupy zakupowe czy walcząc o zwiększenie środków na realizację zadań zleconych miastu – tłumaczy Karolina Chalecka z Gabinetu Prezydenta Miasta Słupska.
Od dawna mówi się także o konieczności zmiany algorytmu wyliczającego Indywidualny Wskaźnik Zadłużenia.
– Niestety proponowana obecnie przez resort finansów zmiana wzoru jeszcze pogorszy obecną sytuację – sztuczny i błędny wskaźnik zamiast wyznaczać granicę bezpieczeństwa będzie stanowił nieracjonalną barierę rozwoju – ostrzega Andrzej Porawski, dyrektor Biura Związku Miast Polskich.
Partnerem artykułu jest Związek Miast Polskich