"Czy jesteś za podwyższeniem wieku emerytalnego wynoszącego w tej chwili 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn?" - to drugie pytanie, które PiS zada w referendum. Ogłosiła je była premier Beata Szydło.
Choć żadna partia nie opowiada się dziś za podniesieniem wieku emerytalnego, PiS postanowił najwyraźniej zacząć straszyć taką możliwością. Jest rzecz, o której jednak partia władzy nie mówi. Jedną z największych bolączek polskiej gospodarki jest bowiem pogarszająca się demografia. Każde działanie, które cementuje niekorzystne trendy, jest dla naszego kraju szkodliwe. PiS obniżając wiek emerytalny dorzucił swoje trzy grosze do problemów gospodarczych, które obserwujemy obecnie. Świetnie obrazuje to jeden wskaźnik, którym rząd się nie chwali.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Pytanie w referendum o wiek emerytalny. Czego nie mówi nam PiS?
Na początku należy powiedzieć to sobie wprost: obniżenie wieku emerytalnego było decyzją czysto polityczną, niemającą większego uzasadnienia w ekonomii i wyzwaniach stojących przed polską gospodarką.
Jak wynika z prognoz Komisji Europejskiej z 2020 r., w ciągu najbliżej dekady populacja Polski zmniejszy się o prawie milion osób. Za 80 lat będzie nas 10 mln mniej i to wtedy odsetek seniorów w stosunku do osób w wieku produkcyjnym będzie w Polsce najwyższy w UE. To ogromny problem dla systemu emerytalnego i systemu ochrony zdrowia. Jednak nie tylko, bo także i rynku pracy oraz zasobności naszych portfeli.
Rząd tłumaczy, że obniżył wiek emerytalny w Polsce, bo chciał wprowadzić dobrowolność, a nie przymus dłuższej pracy. To jednak zupełnie nielogiczne tłumaczenie, biorąc pod uwagę wyzwania, jakie przed nami stoją.
Stopa zastąpienia będzie w Polsce szybko spadać
Burkhard Heer, Vito Polito i Michael R. Wickens w opublikowanym na łamach VoxEU zauważają, że zdecydowana większość z badanych przez nich krajów (11 państw Europy Zachodniej oraz Stany Zjednoczone) wymaga pilnych reform emerytalnych.
"W niektórych przypadkach konieczność przemian jest jeszcze pilniejsza. Autorzy wprowadzili oryginalną koncepcję "przestrzeni emerytalnej" (ang. pension space), by pokazać, czy w poszczególnych krajach istnieje jeszcze pole manewru pozwalające na zapobieżenie upadkowi systemu. Im niższa stopa zastąpienia i im niższe podatki, tym "przestrzeń emerytalna" większa" - pisze Obserwator Finansowy.
Jak czytamy, takiej przestrzeni zabraknie we Włoszech i Francji już w 2030 r. Według "OF" jedynym ratunkiem stanie się tam przeprowadzenie radykalnych reform, jak na przykład wzrost podatków konsumpcyjnych (podatki od pracy już są wysokie), zwiększenie wieku emerytalnego czy zmniejszenie stopy zastąpienia (stosunek emerytury do ostatniej pensji). Dlatego też prezydent Macron pomimo sprzeciwu części społeczeństwa forsował we Francji zmiany w systemie emerytalnym.
Nad Wisłą niestety mogą czekać nas podobne problemy, jeśli większość z nas nie będzie pracowała dłużej. Stopa zastąpienia w Polsce będzie się dramatycznie kurczyć — wynika z zeszłorocznego raportu Komisji Europejskiej. W 2060 r. nasza emerytura będzie stanowić zaledwie 25 proc. ostatniej pensji. Dlatego powinniśmy pracować dłużej. - Praca o 5-6 lat ponad wiek emerytalny może spowodować nawet podwojenie naszego świadczenia — wyjaśniała.
Jednostkowe koszty pracy w górę - wydajność nisko, wynagrodzenia wysoko
PiS więc jako jedna z nielicznych na globie partii postanowiła iść pod prąd i obniżyć wiek emerytalny kilka lat temu. Należy więc zadać sobie pytanie, dlaczego przez długi czas nie odczuwaliśmy negatywnych konsekwencji tych działań?
Odpowiedź znajdziemy w przedsiębiorstwach. A dokładnie we wskaźniku, który jest niezwykle rzadko brany pod lupę przez media, a na pewno nie chce już chwalić się nim rząd - chodzi o jednostkowe koszty pracy. Dlaczego to tak ważne?
Wskaźnik ten mówi nam, jaki jest koszt pracy przypadający na jednostkę produkcji, czyli w dużym uproszczeniu: ile kosztuje pracodawcę produkcja jego dóbr (dokładnie jednostkowy koszt pracy definiuje się jako sumę płac i pozapłacowych kosztów pracy przypadających na jednostkę wolumenu PKB). Im są one wyższe, tym większy ból głowy mają przedsiębiorcy, którzy muszą sobie jakoś z nimi radzić.
W jaki sposób? Mogą to zrobić dwojako. Albo najprościej jak się da, czyli przerzucając koszty na klienta, co oznacza wprost wzrost inflacji. Albo można także postawić na wzrost wydajności pracy, czyli np. zainwestować w nowe maszyny, które będą mniej kosztować w utrzymaniu i wyprodukują więcej produktów. Z tym jednak mamy od lat poważny problem. Rozdźwięk między wydajnością pracy w ostatnich latach a wzrostem płac zmieniał się z kwartału na kwartał, jednak w ostatnich latach zaczął niepokojąco przewyższać historyczną średnią na poziomie ok. 2,5-3 proc.
Z takim rynkiem pracy będzie trudno zejść do inflacji do 2,5 proc.
Problem ten był długo maskowany dzięki napływowi emigrantów zarobkowych. Do czasów pandemii było ich ok. 1 mln w Polsce. Rząd, choć był przez lata krytykowany za brak przygotowania polityki migracyjnej i reform np. w urzędach pracy, by ułatwić zatrudnienie obcokrajowców, przynajmniej przez swoje nicnierobienie nie zniechęcał do podjęcia pracy nad Wisłą. Po prostu nie przeszkadzał. Tani pracownicy ze Wschodu zapełniali więc wakaty po Polakach w miejscach, w których nie chcieliśmy już pracować, rozmasowując coraz bardziej napięty rynek pracy, łatając przy okazji kasę ZUS-u.
Równocześnie następowały coraz większe braki wykwalifikowanych pracowników. Firmy z niektórych gałęzi gospodarki wyrywały i nadal wyrywają sobie takie osoby z rąk, oferując coraz wyższe wynagrodzenia. Presja płacowa w Polsce narasta od lat i wciąż są obszary, w których mamy z nią poważny problem. Na tyle poważny, że ekonomiści są zdania, iż dojście do celu inflacyjnego NBP 2,5 proc. będzie bardzo trudne (pisaliśmy o tym TUTAJ).
Presja narastała już od 2019 r. i to wtedy Polska zaczęła mieć problemy z inflacją, ale NBP na to nie reagował. Do tego stopnia, że wzrost cen tuż przed pandemią doszedł do blisko 5 proc.
Z drożyzną jeszcze przyjdzie nam walczyć
Dlatego nie brakuje ekonomistów, którzy mówią, że odpływ pracowników i narastająca przez to presja kosztowa wraz z zaniedbaniem przez rząd stymulowania wydajności pracy oraz pompowanie konsumpcji poprzez transfery socjalne i pokaźne podwyżki płacy minimalnej mogły doprowadzić do stworzenia podwalin pod obecnie największy problem każdego Polaka - nieakceptowalne poziomy cen w kraju.
Mikołaj Raczyński, obecnie dyrektor zarządzający i inwestycyjny platformy inwestycyjnej Portu, określił model gospodarczy wprowadzony przez PiS jako "high pressure economy", czyli działania rozgrzewające gospodarkę do czerwoności i w konsekwencji doprowadzające ją do swoistej ściany.
W takim ujęciu polityka PiS była skuteczna i pozytywna, ale do pewnego czasu. Wymuszała wręcz na przedsiębiorcach podnoszenie wynagrodzeń. Płace realne (w zestawieniu z inflacją) rosły, społeczeństwo się bogaciło. Przeżywaliśmy lata prosperity. W 2019 r. zaczęły pojawiać się jednak pierwsze rysy na szkle i to wtedy należało tę politykę przeakcentować. Tak jednak się nie stało. A później nadszedł jeden kryzys za drugim.
Damian Szymański, wiceszef i dziennikarz money.pl