S&P 500 swoją historię w obecnej formie rozpoczynał jeszcze w 1957 r. z wartością poniżej 50 pkt, zaś w 1995 r. po raz pierwszy przekroczył 500 pkt. Dziesięciokrotny wzrost wartości od tego momentu do chwili obecnej oznacza, że indeks rósł w solidnym tempie średnio ponad 8 proc. w skali roku.
Pamiętajmy przy okazji, że S&P 500 w swej podstawowej wersji to tzw. indeks cenowy, czyli obrazujący tylko zmiany cen akcji. A przecież na całkowite stopy zwrotu składają się jeszcze dywidendy. Uwzględniająca je tzw. dochodowa wersja indeksu (czyli S&P 500 Total Return) niedawno pokonała pułap nie 5000, lecz 10 tys. punktów.
Amerykański indeks na przestrzeni lat rośnie z prostego powodu – bo rosną zyski korporacji wchodzących w jego skład. Ostatnio głównymi lokomotywami tego wzrostu są technologiczne giganty, takie jak Nvidia, Microsoft, Meta, czy Amazon.
Amerykański S&P 500 o krok od 5000 pkt
Na krótką metę pojawia się jednak pytanie, czy na Wall Street nie robi się znów trochę za drogo. Przedstawiony na wykresie wskaźnik ceny do prognozowanych (przez ogół analityków) zysków spółek zawędrował już powyżej progu 20,0, wyraźnie odrywając się w górę od historycznej średniej, znajdującej się poniżej 16,0 (notabene, w ostatnich latach to właśnie zejście poniżej tej średniej wyznaczyło najlepsze okazje do zakupów). Z drugiej strony, można powiedzieć, że zawsze może być drożej – dla porównania, w szczytowej fazie tzw. bańki internetowej w latach 1999-2000 P/E doszedł do ok. 25,0.
Reasumując, dojście S&P 500 do progu 5000 pkt to potwierdzenie, że na długą metę amerykańskie akcje warto mieć w portfelu inwestycyjnym. Szkoda tylko, że najnowsza fala wzrostowa indeksu odbywa się kosztem wspinaczki wskaźnika cena/zysk z powrotem na dość wysokie (choć jeszcze nie skrajnie wysokie) pułapy.
Tomasz Hońdo, starszy ekonomista Quercus TFI