Liczba ofert dostępnych w urzędach pracy na koniec stycznia wynosiła 54 tys. – informował niedawno Główny Urząd Statystyczny. W grudniu była wprawdzie jeszcze mniejsza, ale to typowe zjawisko sezonowe. Ważniejsze jest to, że rok do roku liczba ofert zmalała o 8 proc. A w tym samym momencie roku niższa była poprzednio dekadę temu, w 2015 r.
Ofert pracy ubyło, ale liczba bezrobotnych zarejestrowanych w urzędach pracy była w styczniu praktycznie taka sama jak przed rokiem. Wyniosła 838 tys. W rezultacie zwiększyła się liczba osób bezrobotnych przypadających na jedną ofertę pracy – sięgnęła 15,5 w porównaniu do 14,3 rok wcześniej. W styczniu wskaźnik ten wyższy był poprzednio w 2021 r.
"Dawno nie było tak źle", "Alarmujące dane z urzędów pracy", "Odwrócenie trendu na rynku pracy. Czasy wielu ofert przeminęły" – tak informacje GUS komentowały media. W rzeczywistości nic niepokojącego w nich nie widać. Przeciwnie, jeśli w ogóle mówią one coś o koniunkturze na rynku pracy, to jest to przekaz pozytywny. Wygląda na to, że pracodawcy coraz rzadziej szukają pracowników wśród zarejestrowanych bezrobotnych, bo tych jest już na tyle mało, że trudno znaleźć wśród nich odpowiednich kandydatów.
Stopa bezrobocia jest najniższa w historii
Jaki kandydat jest odpowiedni? Taki, który ma właściwe kwalifikacje i… rzeczywiście chce pracować. W przypadku dużej części osób zarejestrowanych jako bezrobotni w urzędach pracy, ten drugi warunek nie jest spełniony. Skąd to wiadomo? Stopa bezrobocia rejestrowanego – czyli liczona na podstawie liczby bezrobotnych zarejestrowanych w urzędach pracy – wynosiła w styczniu 2025 r. 5,4 proc. – tyle samo co rok wcześniej (po oczyszczeniu danych z wpływu czynników sezonowych stopa bezrobocia wynosiła 5,1 proc. – też bez zmian rok do roku).
Stopa bezrobocia obliczana według wytycznych Międzynarodowej Organizacji Pracy (ILO) wyniosła zaś 2,6 proc., w porównaniu do 3 proc. rok wcześniej (to dane oczyszczone z wpływu wahań sezonowych). Jeszcze nigdy nie była tak niska, a równie dobrym wynikiem w UE mogą się poszczycić tylko Czechy.
Osoba bezrobotna według definicji ILO to taka, która nie pracuje, ale aktywnie szuka zatrudnienia i jego gotowa je podjąć. Porównanie tych dwóch wskaźników bezrobocia wskazuje, że część osób, które rejestrują się w urzędach pracy, w rzeczywistości albo pracuje (na czarno) albo nie pracuje, ale nie szuka zatrudnienia bądź nie jest gotowa go podjąć. Taka rejestracja może mieć na celu na przykład dostęp do ubezpieczenia zdrowotnego.
Według GUS bezrobotnych było w styczniu około 838 tys., a według Eurostatu (dane zgodne z definicją ILO) tylko 464 tys. Nie jest oczywiście tak, że różnica między tymi liczbami pokazuje skalę "pozornego" bezrobocia. W tej drugiej grupie również znajdują się osoby, których nie ma w pierwszej, tzn. część osób spełniających wszystkie kryteria bezrobocia ILO nie rejestruje się w urzędach pracy. Nie zmienia to faktu, że tych bezrobotnych, o których pracodawcy mogą myśleć jako potencjalnych pracownikach, jest bliżej 500 tys. niż 800 tys. A część z tych 500 tys. to osoby, które nie pracują od ponad roku, co często oznacza, że mają nieprzystające do potrzeb pracodawców kwalifikacje lub inne cechy (np. miejsce zamieszkania).
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Lekcje z kryzysu sprzed ponad dekady
Z perspektywy pracodawców, poszukiwanie pracowników w urzędach pracy stopniowo traci sens. Dane GUS, po oczyszczeniu z wpływu czynników sezonowych, sugerują, że liczba bezrobotnych zarejestrowanych w UP w przeliczeniu na liczbę ofert po raz ostatni wyraźnie zmalała – z ponad 50 do niespełna 10 – w latach 2012-2013 (patrz wykres na początku artykułu). Był to okres spowolnienia gospodarczego związanego z kryzysem zadłużeniowym w strefie euro oraz załamaniem inwestycji po boomie związanym z mistrzostwami Europy w piłce nożnej. Stopa bezrobocia rejestrowanego podskoczyła wówczas z niespełna 12 do ponad 14 proc. Choć bezrobotnych przybyło, liczba ofert pracy wzrosła jeszcze bardziej.
Krótko mówiąc, w polskich warunkach to spadek liczby bezrobotnych przypadających na jedną ofertę był oznaką pogorszenia koniunktury na rynku pracy, a nie wzrost tego wskaźnika.
Z tego nie wynika jednak, że zwyżki liczby bezrobotnych w urzędach pracy przypadających na jedną ofertę zatrudnienia – takie jak ta, do której doszło w styczniu – świadczą o poprawie koniunktury na rynku pracy. Gdy oczyści się dane z wpływu czynników sezonowych, wskaźnik ten w ostatniej dekadzie był – na dłuższą metę - dość stabilny. Jednocześnie ze względu na to, że zarówno bezrobotnych, jak i ofert jest dziś w urzędach pracy historycznie mało, stosunek tych dwóch liczb stał się w krótkim terminie bardzo chwiejny (co widać na powyższym wykresie) z powodów innych niż sezonowe. W rezultacie z tych wahań trudno wyciągać jakiekolwiek wnioski.
Inne dane sugerują jednak, że zapotrzebowanie na pracowników w Polsce rośnie. Przykładowo, "Monitoring procesów rekrutacyjnych na polskim rynku pracy", publikowany przez Grant Thornton, wskazuje, że w styczniu w 50 najpopularniejszych serwisach ogłoszeniowych pojawiło się 273,7 tys. nowych ofert pracy, o 12 proc. więcej niż rok wcześniej. Tak mierzony popyt na pracę rośnie od jesieni 2024 r. To wynik spójny z danymi GUS, wedle których już w III kwartale ubiegłego roku wzrosła liczba wolnych miejsc pracy w gospodarce (w ujęciu rocznym), która wcześniej przez sześć kwartałów z rzędu malała. Także publikowany przez Komisję Europejską wskaźnik oczekiwań pracodawców (EEI), bazujący na ankiecie wśród firm, od kilku miesięcy pokazuje rosnący popyt na pracowników.
To, że wzrost zapotrzebowania na pracowników potwierdza kilka wskaźników, jest istotne, bo osobno niektóre z nich nie poddają się łatwej interpretacji. Przykładowo, sam w sobie wzrost liczby ofert pracy, które pojawiają się w serwisach internetowych, może malować zbyt optymistyczny obraz rynku pracy. Niekiedy odzwierciedla on bowiem nie tyle wzrost popytu na kadry, ile problemy z ich dostępnością. Badania prowadzone w USA sugerują, że gdy przedsiębiorcy mają problemy z zapełnieniem wakatów, to publikują w internecie więcej ogłoszeń, niż faktycznie mają wakatów. Nad Wisłą to zjawisko było widać przed pandemią, gdy odsetek przedsiębiorstw, które w badaniach ankietowych GUS wskazywały na niedobór pracowników jako barierę działalności, osiągał historyczne maksima (przewyższając niekiedy 50 proc.).
Dzisiaj rynek pracy nie jest tak rozgrzany, a problemy firm z zapełnianiem wakatów są mniejsze niż przed 2020 r. Ale popyt na pracowników z pewnością rośnie, a nie spada, jak można by wnioskować na podstawie malejącej liczby ofert pracy w UP. Nie doświadczamy końca "rynku pracownika". Potwierdzeniem tej tezy mogą być też wyniki ostatniego "Monitora rynku pracy", publikowanego przez firmę Randstad. Otóż w IV kwartale 2024 r. po raz pierwszy w historii tych badań, sięgającej 2010 r., główną przyczyną zmiany miejsca pracy było niezadowolenie z poprzedniego pracodawcy, a nie np. zwolnienie albo chęć rozwoju zawodowego.
Grzegorz Siemionczyk, główny analityk money.pl