"People's vote march", czyli marsz za ogłoszeniem kolejnego referendum w sprawie brexitu. Po raz pierwszy usłyszałem o nim we wtorek 19 marca. Przed brytyjskim parlamentem zaczepiła mnie trójka zwolenników pozostania w Unii Europejskiej.
Z pewnością nie była to młodzież, ale dwóch panów i pani bardzo energicznie zachęcali mnie do przyjścia na sobotnią manifestację. Gdy powiedziałem, że nie mogę, bo jako dziennikarz powinienem być bezstronny, wręczyli mi ulotki oraz naklejkę z prośbą naklejenia jej "w miejscu, gdzie zobaczy ją mnóstwo ludzi".
- Nie wiem, czy przyjdzie tysiąc czy milion osób, ale kolejne referendum jest koniecznością. Skoro są wątpliwości co do poprzedniego, nakładane są pierwsze kary, a parlament nie jest w stanie się dogadać, to jedyną odpowiedzią jest przekazanie sprawy do decyzji narodu - mówi mi wówczas Peter. Tak własnie niektórzy Brytyjczycy tłumaczą potrzebę ogłoszenia kolejnego głosowania. Po cichu liczą, że tym razem się uda. Tym razem - większość zagłosuje na tak i saga zostanie przerwana.
Ostatecznie na sobotni marsz przyszedł niemal milion. Zablokowali Londyn, spokojnie manifestowali. I - jak mają to w wyczaju Brytyjczycy - postawili na humor. W tłumie ludzi pełno było osób przebranych za brytyjską królową czy premier Wielkiej Brytanii. Nie zabrakło ostrych haseł, jak np. "brexit odwal się". Na ulicach rozdawany na przykład był papier toaletowy z podobizną Donalda Trumpa. To pokaz, że na brexicie zyskałyby USA.
Już w środę 20 marca wiele wskazywało na to, że sobotni marsz może okazać się sukcesem. Powód? Organizatorzy doskonale odmyslili strategię. Wcześniej wykupili reklamy w "London Evening Standard" - darmowej gazecie, której dzienny nakład przekracza 600 tys.
Zwolennicy referendum to kolejna grupa na politycznej mapie brexitu - od takiego pomysłu dystansowali się zarówno zwolennicy wyjścia bez umowy, jak i odwołania brexitu.
Tłumy na ulicach Londynu. Tak wygląda marsz za kolejnym referendum:
- Większość obywateli jest zdania, że decyzja już zapadła. Niezależnie od tego, czy wybrali "remain" czy "leave". Uruchomiliśmy art. 50 i musimy doprowadzić go do końca. Mieliśmy już referendum i zdecydowaliśmy się wyjść. Jeśli zorganizujemy kolejne, to ludzie pomyślą - po co? Przecież już głosowaliśmy - mówi mi Tony, relaksujący się na emeryturze biznesmen, który pod parlamentem domaga się "twardego brexitu".
Jak dodaje, w razie zwycięstwa zwolenników porozumienia dojdzie do sytuacji, w której jest "1:1 w referendach". - I co? Żeby rozstrzygnąć, rozpiszemy kolejne? - pyta.
Nieco łagodniej do kolejnego referendum podchodzi Steve Bray, znany jako Mr Stop Brexit. Na pytanie o to, czy zgodziłby się na kolejne referendum, odparł: Wolałbym po prostu odwołać procedurę artykułu 50 i zamknąć temat. Jeśli decyzja miałaby wrócić do ludzie, niech tak będzie, ale i tak nie wyjdziemy.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl