Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Budżet państwa na 2024 r. został przygotowany jeszcze przez poprzedni rząd. Rząd obecny dokonał jego aktualizacji i przyjął zaktualizowany projekt ustawy budżetowej na 2024 r. oraz aktualizację "Strategię zarządzania długiem sektora finansów publicznych w latach 2024-2027". Zakłada ona wzrost długu sektora instytucji rządowych i samorządowych o 344,8 mld zł.
Miliard w poniedziałek, miliard we wtorek
Jeśli wziąć pod uwagę, że i pierwotny projekt budżetu, i jego aktualizacja bazowały na założeniu o średniorocznej inflacji 6,6 proc., a obecny konsens rynkowy zakłada, że inflacja ta wyniesie poniżej 4 proc., to należałoby odpowiednio przeszacować wpływy podatkowe, z których najważniejsze są te z podatku VAT.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Można założyć że niższa inflacja przyniesie wpływy niższe o 20-30 mld zł i o tyle należałoby podnieść planowany wzrost zadłużenia.
Nawet przyjmując liczbę bliską dolnej granicy wskazanego wyżej przedziału, okaże się, że planowany wzrost zadłużenia sięgnie 366 mld zł (345+21). Jak łatwo przeliczyć, w roku 2024 będziemy zadłużani w tempie miliarda złotych dziennie. Przez wszystkie dni w roku.
O ile musiałyby wzrosnąć podatki, aby dług nie rósł?
Porównajmy planowane wpływy podatkowe z planowanym wzrostem zadłużenia, by uzmysłowić sobie, jak bardzo wydatki finansów publicznych "odkleiły się" od tego, ile zbierane jest na bieżąco w podatkach.
Planowane dochody budżetu państwa prezentują się tak:
Jeśli chcielibyśmy "pozbyć się wzrostu zadłużenia" sektora instytucji rządowych i samorządowych w 2024 r., kiedy jego wzrost można dość ostrożnie szacować na 366 mld zł* i gdyby zastosować – naiwną i niemożliwą do praktycznego zastosowania, ale obrazującą skalę wyzwań – metodę proporcjonalnego zwiększania wpływów z podatków tak, aby ich suma sięgnęła 366 mld zł, to musielibyśmy:
- albo podnieść wpływy z podatku od towarów i usług (VAT) 1,25 razy – czyli przykładowo stawka VAT 23 proc. musiałaby wynosić 53 proc.;
- albo podnieść wpływy z CIT 5,2 razy, czyli np. podstawowa stawka CIT nie wynosiłaby 19 proc., ale 99 proc.;
- albo podnieść wpływy PIT 3,36 razy, czyli np. stawka 12 proc. musiałaby zostać podniesiona do ponad 40 proc. przy równoczesnej podwyżce stawki 32 proc. do ponad 100 proc.;
- albo dokonać jakiejś kombinacji powyższych zmian (czyli wszystkie podatki rosną, ale mniej niż gdyby podnosić tylko albo VAT, albo PIT, albo CIT).
Tak drastyczna podwyżka podatków spowodowałaby masowe zamykanie biznesów i ich wyprowadzkę za granicę, połączoną z exodusem wszystkich tych, którzy mieliby możliwość ucieczki do innych jurysdykcji podatkowych.
Nikt o zdrowych zmysłach nigdy niczego podobnego nie zaproponuje. Ale ten eksperyment myślowy ukazuje, w jak wielkiej nierównowadze znalazły się nasze finanse publiczne, jak bardzo wydatki nie mają pokrycia we wpływach.
Co gorsza, tak wielki wzrost zadłużenia został zaplanowany na rok, w którym tempo wzrostu gospodarczego ma być zbliżone do tzw. potencjalnego tempa wzrostu (w dużym przybliżeniu: takiego tempa wzrostu, na jakie "stać" naszą gospodarkę przy danej ilości pracowników i majątku wytwórczego). Podstawowe kanony prowadzenia polityki budżetowej mówią, że w takiej sytuacji deficyt powinien być zbliżony do zera.
My tymczasem mamy zaplanowany wzrost zadłużenia rekordowo wysoki nominalnie (ponad 360 mld zł) i wysoki jako procent PKB (powyżej 5 proc. PKB). Co więcej, ten deficyt – zaplanowany przez rząd odchodzący – nie uwzględnia jeszcze obietnic wyborczych, złożonych w trakcie kampanii wyborczej.
Te – jak wynika z "Licznika obietnic wyborczych" money.pl i FOR – wynoszą od stu kilkudziesięciu miliardów dodatkowych wydatków rocznie do ponad 200 mld. A gdyby dodać obietnice partii tworzących koalicję rządową, otrzymalibyśmy kwoty astronomiczne, niemożliwe do rynkowego sfinansowania.
Mamy więc sytuację, w której zaplanowany jeszcze przez poprzedni rząd deficyt jest bardzo wysoki, a do tego dochodzi ryzyko jego zwiększenia poprzez próbę realizacji części obietnic. To, w jaki sposób ten problem zostanie rozwiązany, powie nam dużo o tym, w którą stronę będą podążać nasze finanse publiczne i my jako kraj. Jaka jest tutaj alternatywa?
Koleina obietnic, czyli ciągły wzrost długu
Zasadniczo mamy dwa kierunki. Pierwszy: "koleinę", którą niestety już zaczęliśmy "jechać" w ostatnich latach. Politycy składają coraz to nowe obietnice wydatków, głównie socjalnych, by kupić – za publiczne pieniądze – przychylność tej czy innej grupy społecznej, i w tych obietnicach się przelicytowują.
Suweren zaczyna żyć w przekonaniu, że rząd dokopał się do jakichś zasobów pieniężnych, które teraz wydobywa i dystrybuuje szerokim gestem, "by poczuł lud, że ktoś oń dba".
Prawda jest taka, że nie ma takich zasobów – jest jedynie coraz mocniejsze zadłużanie.
Na niespotykaną wcześniej skalę rozpoczęło się ono w covidowym 2020 r., gdy dług sektora rządowego i samorządowego wzrósł rekordowo: 291 mld zł tylko w tym jednym roku.
Ten rok był też o tyle przełomowy, że ówczesny rząd zaczął eksplorować i eksploatować sposoby zadłużania, które umykały krajowej definicji długu.
Wypychanie wydatków do funduszy pozabudżetowych, "rozdawanie obligacji" i kilkanaście innych sposobów na nieumieszczanie wzrostu zadłużenia w oficjalnym deficycie doprowadziło do tego, że w 2021 r. ten oficjalny deficyt budżetowy ukazywał zaledwie kilkanaście procent prawdziwego wzrostu zadłużenia sektora instytucji rządowych i samorządowych.
Dlatego posługuję się tutaj kategorią "wzrostu zadłużenia sektora instytucji rządowych i samorządowych", a nie pojęciem "deficytu", co byłoby naturalniejsze. W obecnych realiach deficyt budżetowy pokazuje tylko fragment zadłużenia na poziomie centralnym, a nie – pełny obraz finansów publicznych.
Coraz większa nieprzejrzystość finansów publicznych i coraz większe nieprawidłowości były powodem, dla których Kolegium NIK – po raz pierwszy od 1994 r. – wyraziło negatywną opinię odnośnie absolutorium dla rządu za wykonanie budżetu za rok 2022.
Przypomnijmy, że od końca 2019 do końca 2023 r. zostaliśmy zadłużeni na 652 mld zł (wzrost zadłużenia sektora instytucji rządowych i samorządowych), a jeśli do tego dołożyć 334 mld zł zaplanowane przez poprzedni rząd, to mamy 990 mld zł "nowego" zadłużenia zaledwie w ciągu pięciu lat.
W ciągu pięciu lat zostało/zostanie wygenerowane prawie tyle zadłużenia, co w okresie wcześniejszych 29 lat (1990-2019).
To klasyczna koleina populistyczna: generowanie coraz to nowych wydatków, chronicznie wysokie deficyty, napędzające z jednej strony wzrost długu, a z drugiej inflację. Miejmy nadzieję, że nowemu rządowi uda się wyprowadzić z niej finanse publiczne.
Czy są scenariusze pozytywne?
Tak. Zakładają powrót do polityki, która dała nam największy wzrost PKB spośród krajów postkomunistycznych licząc od 1990 r. Opierała się ona na rozwiązaniach wolnorynkowych, nieprzeszkadzaniu sektorowi przedsiębiorstw we wzroście i prowadzeniu biznesu.
Powinniśmy powrócić do tego kierunku, aby wrócić na tory stabilnego rozwoju, opartego o wzrost wydajności i inwestycje.
Jak? Przedsiębiorcy nie mogą być zaskakiwani nieprzemyślanymi, nieskonsultowanymi pomysłami, które mocno wpływają na ich działalność, a niekiedy wywracają ją do góry nogami.
We współpracy z biznesem i organizacjami związkowymi rząd powinien przystąpić do usuwania najbardziej szkodliwych i uciążliwych regulacji.
Wszelkie nowo wprowadzane regulacje powinny być rzetelnie konsultowane. Oceny skutków regulacji powinny być dokonywane dogłębnie i obiektywnie, a vacatio legis – maksymalnie wydłużony.
Gdyby to się udało, może udałoby się też rozpocząć prace nad dogłębną przebudową ustaw i rozporządzeń podatkowych.
Dlaczego w ciągu paru lat nie moglibyśmy wypracować prostych, zrozumiałych i łatwych w obsłudze podatków? Dlaczego nie moglibyśmy przekształcić najbardziej skomplikowanego i najtrudniejszego w obsłudze systemu podatkowego w Europie w system prosty i przyjazny?
*345 mld zł zapisane wprost w ustawie plus 21 mld zł z tytułu niższych wpływów z podatku VAT, dzięki niższej inflacji.
Autorem opinii jest dr Marcin Mrowiec, główny ekonomista Grant Thornton w Polsce, minister gospodarki w Gospodarczym Gabinecie Cieni Business Centre Club. Przedstawione poglądy są wyrazem osobistych przemyśleń, a nie stanowiskiem instytucji, z którymi jest związany.