Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku
Sporo kontrowersji wywołała kampania zorganizowana przez polskie elektrownie. Polacy mają się z niej dowiedzieć, że za 60 proc. średniej ceny prądu odpowiadają koszty uprawnień do emisji CO2 wynikające z polityki klimatycznej Unii Europejskiej. Za inicjatywą stoją spółki kontrolowane przez rząd: Tauron Wytwarzanie, Enea Wytwarzanie, Enea Połaniec, PGE GiEK oraz PGNiG Termika. Spółki nie podają, ile pieniędzy przeznaczono na ten cel.
Jak pisaliśmy w money.pl, na billboardach znajduje się informacja o "kosztach produkcji energii", a to nie jest równoznaczne z tym, co ostatecznie Polacy widzą na rachunkach. Osoba niezorientowana w temacie może więc łatwo dojść do wniosku, że opłata klimatyczna odpowiada za 60 proc. naszych wyższych rachunków. - Mamy do czynienia z propagandą ekonomiczną. To nie jest rzetelna informacja, to jest propaganda ekonomiczna — skomentował w programie "Money. To się liczy" prof. Jerzy Hausner, były wicepremier i minister gospodarki.
Na falę krytyki zareagował organizator kampanii — Towarzystwo Gospodarcze Polskie Elektrownie, które przekazało w komunikacie, iż "w żaden sposób kampania nie informuje, że 60 proc. kosztów wytworzenia energii wynikającej z kosztów uprawnień do emisji przekłada się na 60 proc. kwoty na rachunku dla odbiorców końcowych, który obok kosztów energii obejmuje także koszt dystrybucji energii oraz inne opłaty".
Co wpływa na ceny prądu w Polsce?
Zdaniem ekspertów od marketingu, billboardy mogą jednak dezinformować i budzić w społeczeństwie antyunijne nastroje. Kampania jest tak skonstruowana, że nie da jej się wprost zarzucić kłamstwa. Jest jednak również tak zbudowana, że mówi coś zupełnie innego, niż jest w rzeczywistości.
Prawdą jest bowiem, że polityka klimatyczna UE przekłada się na 60 proc. kosztów związanych z wytworzeniem energii. Jednak na rachunku za prąd, który wszyscy dostajemy, opłata ta stanowi ok. 20 proc. ceny. Dodatkowo na plakatach nie wspomina się, że wszystkie te pieniądze nie trafiają do brukselskiej kasy, tylko do polskiego budżetu. Z tych środków właśnie powinny być finansowane inwestycje w dekarbonizację polskiej energetyki, co przełożyłoby się na niższy udział ETS (system handlu uprawnieniami do emisji CO2) w cenach prądu, a w konsekwencji — niższe rachunki. Tej informacji również na plakatach brakuje.
Jak mówi w rozmowie z money.pl Anna Mierzyńska, ekspertka ds. marketingu sektora publicznego, dla większości odbiorców, którzy nie mają specjalistycznej wiedzy na temat cen energii, oświadczenie Towarzystwa Gospodarczego Polskie Elektrownie (TGPE) niczego nie wyjaśnia. - Kiedy przyjrzymy się informacji pojawiającej się na billboardach, to jest tam napis sugerujący, że polityka klimatyczna UE skutkuje drogą energią i wysokimi cenami. Jest też rysunek żarówki, z którego można wyciągnąć wniosek, iż gdyby nie koszty uprawnień do emisji, to rachunki byłyby o ponad połowę mniejsze. Dla przeciętnego odbiorcy to jest jasny i bezpośredni przekaz: Unia jest odpowiedzialna za wysokie ceny energii w Polsce. Odbiór tej grafiki jest jednoznaczny. To jest przekazowa manipulacja — podkreśla.
Ekspertka wyjaśnia, że w całej kampanii chodzi tylko i wyłącznie o to, żeby znaleźć i wskazać odpowiedzialnego za wysokie ceny energii. - Porażające jest, że TGPE twierdzi, iż prowadzi kampanię edukacyjno-informacyjną. Tymczasem mamy do czynienia ze zwykłą antyunijną, dezinformacyjną kampanią propagandową i nie można tego nazwać ani edukacją, ani informacją. Gdyby twórcy kampanii chcieli edukować, to wyjaśniliby Polakom, o co chodzi w opłacie klimatycznej UE i całej unijnej polityce klimatycznej. Gdyby chcieli edukować, to dodaliby, że dochody z ETS trafiają do budżetu państwa. To byłaby prawdziwa edukacja — zaznacza Anna Mierzyńska.
Zdaniem Anny Mierzyńskiej, efektem tak prowadzonej kampanii może być tylko zniechęcanie do Unii. - Na szczęście na razie żadne sondaże nie pokazują, żeby Polacy dali się zniechęcić. Wiadomo jednak, że wielokrotnie powtarzany przekaz utrwala się w świadomości ludzi i wpływa na ich poglądy. Nie musi wpłynąć od razu, ale może mieć istotne znaczenie po jakimś czasie i w konkretnej, trudnej w tym momencie do przewidzenia, sytuacji — mówi ekspertka w rozmowie z money.pl.
Polska idzie drogą Wielkiej Brytanii?
Kampania sfinansowana przez państwowe spółki energetyczne szybko została porównana do słynnego czerwonego autobusu, który jeździł po Wielkiej Brytanii przed referendum ws. wyjścia z UE. Przekaz brzmiał tak: "Wysyłamy do UE 350 mln funtów tygodniowo, zamiast tego przekażmy to na narodową służbę zdrowia". Zwolennicy brexitu przekonywali dodatkowo, że za wspomnianą kwotę można zbudować i wyposażyć cały szpital. W kampanii nie wspomniano, że duża część tej kwoty wraca do Wielkiej Brytanii. Nie informowano również o kosztach brexitu, o czym Brytyjczycy przekonali się dopiero po opuszczeniu Wspólnoty.
Autobus przed referendum brexitowym odwiedził większość miast na Wyspach i stał się, wraz z wieloma innymi antyunijnymi hasłami, symbolem brexitu. Jak zauważa Anna Mierzyńska, kampanię, którą obecnie obserwujemy w Polsce, można po części porównać do tych, które były prowadzone w Wielkiej Brytanii. - Na szczęście trochę się różnią. Ten słynny autobus i hasła były o tyle mocniej oddziałujące, że pokazywały wprost, że po wyjściu z Unii można będzie określoną kwotę przeznaczyć na służbę zdrowia - podkreśla.
Dodaje, że obecna kampania do tego się jeszcze nie posuwa. - Ale granica, za którą nie mówilibyśmy już o manipulacji, ale o absolutnej nieprawdzie, jest naprawdę cienka i bardzo łatwo ją przekroczyć — zauważa ekspertka.
Jak rząd manipuluje i obrzydza nam Unię
Zmanipulowana kampania państwowych elektrowni to swego rodzaju symbol podejścia rządu Zjednoczonej Prawicy do UE. Łatwo wskazać inne przykłady, gdzie znaczenie Unii Europejskiej było co najmniej pomniejszane, jeśli nie w ogóle przemilczane.
Na samym początku pandemii, w kwietniu 2020 r., Komisja Europejska musiała w oficjalnym piśmie upomnieć polskie władze, by te w należyty sposób informowały o zaangażowaniu europejskich funduszy w zwalczanie pandemii koronawirusa. W tym czasie z ust premiera Morawieckiego można było usłyszeć m.in., że "UE nie dała jeszcze ani eurocenta na walkę z koronawirusem". Polska była wówczas jedynym unijnym państwem, które zostało upomniane w taki sposób.
Zauważyliśmy, że niektóre instytucje zarządzające, pośredniczące oraz wdrażające nie informują społeczeństwa o znaczącej pomocy UE w sposób zgodny z unijnymi wymogami dotyczącymi komunikowania. Dotyczy to także treści zamieszczanych w mediach społecznościowych — napisano w liście wysłanym do polskiego rządu i marszałków województw.
Marek Prawda, ówczesny dyrektor Przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Polsce, powiedział wtedy w rozmowie z autorem tego artykułu, że "można zaobserwować wyraźną tendencję do pomniejszania roli Unii w zwalczaniu skutków pandemii koronawirusa, relatywizowania jej pomocy, a często całkowitego pomijania wkładu Unii do programów wsparcia".
- Politycy mają skłonność do przypisywania Unii odpowiedzialności za wszelkie problemy, jakby była jakimś oderwanych od nich zewnętrznym mocarstwem. A przecież to oni są jej częścią. W tych trudnych chwilach nie powinniśmy zniechęcać obywateli do Unii, raczej budować europejską solidarność. I to jest główny przekaz listu – podkreślił Marek Prawda.
Pomniejszanie roli Unii Europejskiej w realizowanych w Polsce inwestycjach ma być teraz teoretycznie trudniejsze. W nowej perspektywie budżetowej, za niewypełnianie obowiązków informacyjnych, Bruksela będzie mogła odebrać do nawet 3 proc. wsparcia.
770 mld zł dla Polski
Kolejnych przykładów subtelnego pomniejszania roli Unii Europejskiej nie trzeba daleko szukać. Wystarczy cofnąć się do maja 2021 r., kiedy to wystartowała kampania informująca o 770 mld zł, które zasilą polski budżet. Chodziło o pieniądze z unijnego budżetu i Funduszu Odbudowy, choć ta informacja na plakatach nie została wyraźnie ujęta. Motyw przypominający unijną flagę zajmował bowiem niewielką powierzchnię plakatów.
Dr Olgierd Annusewicz, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego, stwierdził w rozmowie z serwisem Konkret 24, że na billboardzie widać wszystko poza Unią Europejską. - Pominięty jest aspekt, że te 770 miliardów są częścią projektu europejskiego. A skoro się te pieniądze pojawiają, to mamy odnieść wrażenie, że jest wspaniały rząd, jest super. Komunikat przedstawiony na tym plakacie nie mówi pełnej prawdy — ocenił.
Dodatkowo w kampanii, na którą przeznaczono 10 mln zł, rząd już maju chwalił się pieniędzmi, których jeszcze nie dostał. I do dzisiaj nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle do Polski dotrą. Wszystko przez problemy z Izbą Dyscyplinarną Sądu Najwyższego, co blokuje uruchomienie Krajowego Planu Odbudowy, i wiszącą nad nami groźbę zamrożenia funduszy w ramach procedury pieniądze za praworządność.
Politycy zohydzają nam Unię
Prowadzone w mediach i na ulicach kampanie to jedno. Druga sprawa, być może jeszcze groźniejsza, to słowa regularnie wypowiadane przez najważniejszych, jak i szeregowych polityków rządzącej partii. Oddajmy im głos.
Zbigniew Ziobro (minister sprawiedliwości, Solidarna Polska, grudzień 2021 r.): KE uruchamia kolejną procedurę wobec Polski nie w związku z reformą polskiego sądownictwa, sądów powszechnych czy Sądu Najwyższego. W tej chwili już chodzi o kwestionowanie prymatu polskiej konstytucji. Po prostu nie spodobał się urzędasom w Brukseli wyrok polskiego niezależnego, niezawisłego Trybunału Konstytucyjnego.
Mateusz Morawiecki (premier, PiS, luty 2022 r.): Żaden sędzia z Luksemburga, żaden brukselski urzędnik nie może nam dyktować warunków tego, jak mamy się rządzić u siebie w domu, jak mamy się rządzić w Polsce.
Ryszard Terlecki (wicemarszałek Sejmu, PiS, wrzesień 2021 r.): Powinniśmy myśleć nad tym, jak najdalej, jak najbardziej możemy współpracować, żebyśmy wszyscy byli w Unii, ale żeby ta Unia była taka, jaka jest dla nas do przyjęcia. Bo jeżeli pójdzie tak, jak się zanosi, że pójdzie, to musimy szukać rozwiązań drastycznych. Brytyjczycy pokazali, że dyktatura brukselskiej biurokracji im nie odpowiada i się odwrócili i wyszli. My nie chcemy wychodzić, u nas poparcie dla Unii jest bardzo silne, dla uczestnictwa w Unii, ale nie możemy dać się zapędzić w coś, co ograniczy naszą wolność, i co ograniczy nasz rozwój
Marek Suski (PiS, wrzesień 2021 r.): Polska walczyła w czasie II wojny światowej z jednym okupantem, walczyła z okupantem sowieckim, będziemy walczyć z okupantem brukselskim. Bruksela przysyła nam namiestników, którzy mają doprowadzić Polskę do porządku, rzucić nas na kolana, żebyśmy byli może landem niemieckim, a nie dumnym państwem wolnych Polaków
Prezydent Andrzej Duda (wrzesień 2018 r.): Uczynimy wszystko, żebyście państwo mieli to przekonanie, kiedy będą się kończyły nasze kadencje, że zrobiono dla państwa wiele rzeczy w tym czasie, że zrealizowano zobowiązania wyborcze i że ktoś wreszcie myślał o obywatelach, a nie tylko i wyłącznie o jakichś swoich sprawach i o jakiejś wyimaginowanej wspólnocie, z której dla nas niewiele wynika. Wspólnota jest potrzebna tutaj, w Polsce — nasza, własna, skupiająca się na naszych sprawach, bo one są dla nas sprawami najważniejszymi. Kiedy nasze sprawy zostaną rozwiązane, będziemy się zajmować sprawami europejskimi. A na razie, niech nas zostawią w spokoju i pozwolą nam naprawić Polskę, bo to jest najważniejsze.
"Co dobrego to my, co złego to inni"
Anna Mierzyńska zwraca w rozmowie z money.pl uwagę, że w różnych kampaniach informacyjnych, nie tylko dotyczących Unii Europejskiej, rząd stosuje prostą metodę: co dobrego to my, co złego to inni. - To się powtarza za każdym razem. Zawsze poszukujemy zewnętrznego wroga, żeby zachować jak najlepszy wizerunek. Nie wiemy, czy jest to świadoma strategia całego obozu Zjednoczonej Prawicy. Efekt jest jednak jednoznaczny — podkreśla ekspertka ds. marketingu sektora publicznego.
Wyjaśnia też, że dezinformacja korzysta z natłoku informacji i faktu, że nie każdy musi być ekspertem w wielu dziedzinach. - Podstawą funkcjonowania wszystkich wspólnot społecznych jest to, że ufamy temu, co ktoś inny nam mówi, tym bardziej, jeśli mamy do czynienia z osobą zaufania publicznego. Dopiero po różnych doświadczeniach uczymy się podchodzić do różnych informacji z dystansem. Na tym opiera się cała metoda wojny informacyjnej, dezinformacji i manipulacji w przestrzeni informacyjnej — tłumaczy.
Zwraca uwagę, że w Polsce regularnie wykorzystywane są takie metody. - Mamy do czynienia z systemową propagandą i dezinformacją. Na poziomie państwa i instytucji mu podlegających tworzone i rozpowszechniane są przekazy propagandowe i dezinformacyjne. To jest systemowe i z tego powodu tak bardzo groźne. Dlatego też rolą mediów i wszystkich świadomych tego, co się dzieje, jest tłumaczenie opisywanych zjawisk i odkłamywanie zmanipulowanych przekazów — zaznacza Anna Mierzyńska.