Wybory samorządowe powinny być dla obywateli i kandydatów bardzo ważne. Wszak to one decydują o tym, jak będzie wyglądać nasze bezpośrednie otoczenie: dzielnica, miasto, gmina, województwo. W dniu wyborów postanowiłem więc dowiedzieć się czegoś więcej o kandydatach do rady miasta, dzielnicy i sejmiku wojewódzkiego ze swojego okręgu.
Listę kandydatów dla każdej z tych grup - choć z pewnym trudem - można znaleźć na oficjalnej stronie PKW. To jednak był dopiero początek, bo poza nazwiskami i przypisanym komitetem, serwis Komisji wiele więcej informacji nie podaje.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Sprawdzanie kandydatów w wyborach samorządowych to porażka
Pozostaje więc samodzielnie sprawdzanie każdej osoby w wyszukiwarce i mediach społecznościowych. I to właśnie tutaj spotkało mnie z jednej strony ogromne rozczarowanie, a z drugiej spory smutek.
Okazało się bowiem, że w sieci nie ma informacji o wielu kandydatach, czasem nawet większości, z danej listy. Oznacza to, że ludzie, którzy chcą zarządzać lokalnymi sprawami, nie poświęcili nawet 30 minut, by założyć oficjalną stronę swojej kandydatury na Facebooku i powiedzieć wyborcom cokolwiek na swój temat.
Zrozumiałbym brak strony internetowej, bo to wymaga więcej czasu i nakładów. Ale właśnie tu z pomocą przychodzą social media, gdzie założenie odpowiedniego profilu naprawdę nie jest ani trudne, ani czasochłonne. Nie wymagam wiele: niech kandydat powie kim jest, czym się zajmuje i czy ma jakieś pomysły poza partyjną linią. Albo chociaż co konkretnie z pomysłów komitetu jest mu najbliższe.
Nie trzeba do tego pisać rozwiniętych programów. Wiele osób, które swój profil lub stronę mają, przypięli na nich prostą grafikę z kilkoma punktami propozycji zmian dla lokalnej społeczności. Zrobienie takiej grafiki nie wymaga nawet umiejętności, a jedynie poświęcenia nieco czasu.
Niestety, tego typu informacje znalazłem o nielicznych kandydatach, a sprawdziłem kilkadziesiąt osób. Potem sprawdziłem losowo kolejnych kilkadziesiąt osób z innych okręgów w całej Polsce - i wszędzie było to samo. Problem dotyczył nawet jedynek z niektórych list. Również aktywność terenowa kandydatów do rad dzielnic czy sejmików - z nielicznymi wyjątkami - była znikoma lub wręcz zerowa.
Wielu kandydatów nie chciało dać się poznać wyborcom. Po co więc startują?
Ewidentnie więc kandydaci poświęcili czas na to, by znaleźć się na listach, ale już nie na to, by opowiedzieć o sobie wyborcom. Być może wyszli z założenia, że skoro startują z danej listy, to ich poglądy są zbieżne z tymi komitetu i/lub partii - i to wystarczy. Jeśli tak, to odpowiadam: przynależność do komitetu to zdecydowanie za mało w stosunku do tego, na co zasługują wyborcy. Z partyjnego programu nie dowiem się, czy przedstawiciele danego ugrupowania mają zamiar zbudować parking w dzielnicy, czy może zazieleniać ulice.
Dlatego do kandydatów kieruję dwa proste pytania.
Po pierwsze: dlaczego, skoro poświęciliście czas na dostanie się na listy, nie podjęliście minimum wysiłku, by pokazać się obywatelom? To smutne i dobijające, że mieliście czas na uprawianie komitetowo-partyjnej polityki, ale nie na wyborców.
Po drugie: jak obywatele mają przejmować się wyborami, w których kandydaci są średnio zainteresowani dotarciem do tychże obywateli? Znacznie mniejsza frekwencja, w porównaniu do wyborów z października, ma zapewne wiele przyczyn. Tym bardziej szkoda, że tak wielu aspirujących do samorządów nawet nie spróbowało podjąć wysiłku, by wyborcy poczuli, że kandydatom chodzi o coś więcej niż obsada stołków.
Michał Wąsowski, wiceszef i dziennikarz money.pl