Reporterzy "Superwizjera" i "Gazety Wyborczej" sprawdzili jak wygląda w Polsce praca na dźwigach. Okazało się, że uprawnienia operatora można uzyskać bardzo łatwo. Problem w tym, że osoba po lipnym kursie i egzaminie nie ma pojęcia o tym, co robi na wysokości 50 m nad ziemia.
Jeden z reporterów zapisał się na taki kurs. Miał zawierać 24 godziny teorii i 48 godzin praktyki.
Zajęcia teoretyczne, zawierające wyłącznie zapisywanie pytań i prawidłowych odpowiedzi, trwały tylko kilka godzin. W czasie zajęć praktycznych za sterami dźwigu reporter spędził zaledwie 3-4 godziny. Mimo to zdał egzamin, bo dźwigiem steruje za niego doświadczony operator. Egzaminator w ogóle nie wszedł do kabiny.
Dziennikarz od razu też dostał pracę na budowie.
"Nikt nie sprawdza moich uprawnień, umowy ani badań. Na 50-metrowy dźwig wchodzę niemal z ulicy. Nie wiem nawet, jak go włączyć. Tego na kursie nie uczyli" - czytamy w reportażu opublikowanym przez "Wyborczą".
Dziennikarze piszą też o fatalnym stanie technicznym dźwigów i fikcyjnych kontrolach, prowadzonych przez Urząd Dozoru Technicznego.
– Takie sytuacje nie mają miejsca. Do nas nie dochodziły nigdy takie sygnały. Nie sądzę, żeby jakikolwiek inspektor świadomie podejmował złe decyzje. On wie, że ponosi za to odpowiedzialność - mówi w rozmowie z dziennikarzami rzecznik prasowy Urzędu Dozoru Technicznego Maciej Zagrobelny.