Trwa ładowanie...
Notowania
Przejdź na
Grzegorz Siemionczyk
Grzegorz Siemionczyk
|

Europa jest skazana na upadek przemysłu? "To czynnik ryzyka dla Polski"

139
Podziel się:

- Droga energia i starzenie się ludności pozbawiają Europę konkurencyjności. Lekarstwem na te bolączki mogą być inwestycje w nowe technologie, w tym sztuczną inteligencję. Na tym nie wolno oszczędzać, nawet jeśli rządy już dzisiaj mają nadmierne deficyty - przekonuje w rozmowie z money.pl Ana Boata, główna ekonomistka Allianz Trade.

Europa jest skazana na upadek przemysłu? "To czynnik ryzyka dla Polski"
Niemcy znów, tak jak pod koniec lat 90. XX w., nazywane jest "chorym człowiekiem Europy". Tamtejsza gospodarka od kilku lat tkwi w stagnacji, do czego przyczynia się słabość przemysłu motoryzacyjnego. Na zdjęciu fabryka BMW w Monachium. (Getty Imges, Leonhart Simon)

Grzegorz Siemionczyk, money.pl: Gospodarka Niemiec, uchodząca niegdyś za lokomotywę Europy, od kilku lat jest w stagnacji. Tamtejszy PKB jest dziś tylko minimalnie większy niż na koniec 2019 r., przed wybuchem pandemii Covid-19, podczas gdy polski PKB w tym czasie zwiększył się o 10 proc. W pierwszych miesiącach 2024 r. nad Renem było jednak widać pewną poprawę. To początek ożywienia?

Ana Boata, główna ekonomistka Allianz Trade: Nie sądzę. Naszym zdaniem potencjał wzrostu niemieckiej gospodarki wynosi około 0,5 proc. Jednym z problemów Niemiec są słabe nastroje konsumentów. Tamtejsze gospodarstwa domowe oszczędzają około 20 proc. swojego dochodu do dyspozycji, a do tego po pandemii Covid-19 mają nadmiarowe oszczędności rzędu 5 proc. rocznej konsumpcji. Ta niska skłonność Niemców do wydawania może wynikać z obaw o perspektywy niemieckiej gospodarki. To z kolei może się wiązać ze słabością tamtejszego przemysłu, w szczególności kluczowego dla Niemiec przemysłu motoryzacyjnego, który jest bardzo narażony na konkurencję z Chin. Recesja w Niemczech prawdopodobnie się skończyła, ale wzrost gospodarczy pozostanie tam niemrawy. To czynnik ryzyka dla Polski, której 30 proc. eksportu trafia właśnie do Niemiec.

Paradoksalnie, w przeszłości zdarzało się, że słabość Niemiec okazywała się dla polskich eksporterów korzystna. Gdy niemieccy konsumenci ograniczali wydatki, chętniej sięgali po polskie produkty, tańsze niż rodzime. A dodatkowo niemieckie firmy, próbując ograniczyć koszty, chętniej przenosiły produkcję do Polski. Teraz tych efektów nie widać?

Spodziewamy się, że w 2024 r. eksport Polski zwiększy się o 28 mld dol. Ale Niemcy nie będą nawet w pierwszej dziesiątce państw, które będą ten wzrost eksportu napędzały. Za dwie trzecie wzrostu eksportu odpowiadały będą Szwajcaria (o 5,4 mld dol. – red.), USA, Czechy, Wielka Brytania i Irlandia. To, że eksport do Niemiec nie rośnie, wynika z tego, że słaby jest tam zarówno popyt gospodarstw domowych, jak i firm. Przedsiębiorstwa mają wciąż nadmierne zapasy materiałów i wyrobów gotowych, nie muszą więc zwiększać mocy produkcyjnych. I dlatego nie inwestują.

Skoro mowa o inwestycjach, jak ocenia pani zdolność Polski do ich przyciągania? Ostatnio w polskich mediach jest głośno o dużych zwolnieniach w niektórych zagranicznych firmach, co łatwo powiązać z szybkim wzrostem kosztów pracy.

Konkurencyjność Polski i ogólnie Europy Środkowo-Wschodniej z pewnością maleje. Jednostkowe koszty pracy (koszt pracy przypadający na jednostkę wyprodukowanych towarów lub usług - red.) w Polsce od początku 2022 r. rosły średnio w tempie 12 proc. rok do roku, w porównaniu do 5 proc. w latach 2000-2019. Ale to nie jest jedyny czynnik, który ma wpływ na konkurencyjność gospodarek. Część wzrostu jednostkowych kosztów pracy skompensować może np. osłabienie lokalnej waluty. W Polsce do pewnego stopnia tak się stało, ale złoty nie osłabił się tak, jak np. węgierski forint czy rumuński lej. Natomiast w Czechach uderzenie przyszło z dwóch stron: wzrostowi jednostkowych kosztów pracy towarzyszyło umocnienie korony.

Ale Europa Środkowo-Wschodnia wciąż jest w stanie przyciągać zagraniczne inwestycje. W Polsce w minionych dwóch latach takie inwestycje łącznie zwiększyły się o 45 proc. Jeszcze lepszy wynik odnotowały Węgry, ale tam za ponad dwie trzecie takich inwestycji odpowiada chiński kapitał. W Polsce te inwestycje są bardziej zdywersyfikowane, jeśli chodzi o pochodzenie. Pojawia się tu kapitał chiński, ale też amerykański i zachodnioeuropejski.

Po pandemii Covid-19 i wywołanej przez nią zaburzeniach w handlu międzynarodowym popularna była teza, że międzynarodowe koncerny będą dążyły do skrócenia łańcuchów dostaw, ale też ich większej dywersyfikacji. Można było oczekiwać, że część produkcji europejskich firm będzie przenoszona z Azji do Europy Środkowo-Wschodniej. Czy te oczekiwania się potwierdziły?

Dywersyfikacja źródeł dostaw z pewnością zachodzi. Nie powiedziałabym jednak, że łańcuchy dostaw są skracane. Firmy, które mają dostawców albo swoje fabryki w Chinach, jeśli myślą o dywersyfikacji, to na ogół decydują się na kolejny zakład gdzieś w Azji, ale poza Chinami. Nie jest dla mnie oczywiste, że dzięki tym zmianom firmy stały się bardziej odporne na ewentualne kryzysy i zaburzenia w handlu. Wydaje się, że łańcuchy wartości dodanej stały się bardziej zawiłe i mniej przejrzyste, ale ostatecznie kluczowym dostawcą są wciąż Chiny. Co więcej, Chiny chętnie inwestują w infrastrukturę transportową, w tym w porty w tych krajach, które są popularne wśród międzynarodowych koncernów, np. w Wietnamie, Indonezji, Malezji czy Meksyku.

Dlaczego firmy nie dążą do uniezależnienia się od Chin? To dość zaskakujące biorąc pod uwagę doświadczenia Europy z uzależnieniem od rosyjskiego gazu.

Rezygnacja z dostaw z Chin jest po prostu bardzo trudna. Na innych rynkach firmy nie znajdują często tego, czego potrzebują. Nie chodzi tylko o siłę roboczą, dostęp do wykwalifikowanych pracowników oraz jakość i dostępność dostawców, ale przede wszystkim o surowce. Dobrym przykładem jest tu zielona transformacja. Jeśli Europa chce ją przeprowadzić, to właściwie nie ma wyboru, wiele surowców musi importować z Chin. Alternatywą byłyby inwestycje w technologie odzysku tych surowców, recyklingu, ale to byłoby czasochłonne i kosztowne.

Czyli wciąż należy się liczyć z tym, że w razie jakiegoś szoku, który – tak jak Covid-19 – sparaliżował chwilowo handel międzynarodowy, światową gospodarkę czeka kryzys i kolejny wystrzał inflacji?

Niestety to ryzyko wciąż istnieje. Co więcej, wydaje się, że globalna gospodarka stała się bardziej wrażliwa na wahania cen frachtu, czyli de facto na wahania cen ropy naftowej. Skomplikowane łańcuchy dostaw oznaczają, że fracht musi być tani. To, co opłaca się przy ropie kosztującej 90 dol. za baryłkę, może się nie opłacać przy droższej ropie. Jakimś buforem bezpieczeństwa jest to, że firmy transportowe w ostatnich latach osiągały wysokie zyski. Mogą w jakimś stopniu zaabsorbować wzrost cen ropy. Ale to zadziała tylko w razie krótkotrwałej zwyżki notowań tego surowca.

Czy to, że pandemia nie zwiększyła tak bardzo jak oczekiwano skłonności zachodnich firm do przenoszenia produkcji z Azji do Europy Środkowo-Wschodniej, można w jakimś stopniu tłumaczyć wojną w Ukrainie? Inaczej: czy Polska i inne kraje naszego regionu straciły atrakcyjność inwestycyjną w wyniku tego, że tuż za naszymi granicami toczy się wojna?

Wojna w Ukrainie z pewnością miała wpływ na konkurencyjność Europy Środkowo-Wschodniej. Przede wszystkim, jej konsekwencją był wzrost kosztów energii w Europie relatywnie do Azji. A związany z tym wzrost inflacji rozpędził wzrost płac, co podniosło koszty pracy. Z naszego badania ankietowego wśród firm wynika jednak, że same ryzyko geopolityczne też ma znaczenie. W Polsce odsetek przedsiębiorstw, które z powodu wzrostu ryzyka geopolitycznego rozważają relokację części swojej zagranicznej produkcji albo zmianę dostawcy, wynosi 58 proc. Ten odsetek jest wyższy niż np. we Francji, Włoszech i Wielkiej Brytanii. A za główny czynnik geopolityczny, który może zagrażać drożności obecnych łańcuchów dostaw, polskie firmy uważają wojnę Rosji z Ukrainą. W niektórych krajach na pierwszym miejscu wśród takich zagrożeń wymieniana była wojna handlowa między USA a Chinami, zawirowania na Bliskim Wschodzie albo wybory prezydenckie w USA.

Czy to, że w Europie w ostatnich latach wyjątkowo słabo radziły sobie Niemcy, czyli przemysłowa potęga, a jednocześnie szybko rozwijały się kraje z południa strefy euro, nastawione na usługi, w tym turystykę, oznacza, że Europa jest skazana na dezindustrializację?

Nie podpisałabym się pod taką tezą. Europa ma wciąż ogromny potencjał produkcyjny. Przykładowo, Niemcy są światowym liderem jeśli chodzi o produkcję zielonych towarów. To jest dość pojemna kategoria, która obejmuje m.in. samochody elektryczne i akumulatory, ale też wszystko, co jest potrzebne np. do produkcji turbin wiatrowych. Udział takich towarów w całkowitym eksporcie Niemiec wynosi 16 proc., dwukrotnie więcej niż wynosi światowa średnia. Na kolejnych miejscach są Japonia, Korea Płd., Wielka Brytania i Chiny. Ale żeby utrzymać konkurencyjność na tym rynku, Europa musi więcej inwestować w badania i rozwój, w tym starać się wykorzystywać AI, zamiast tylko regulować rozwój tej technologii. Dzisiaj w USA oczekuje się, że AI może podnieść tempo wzrostu gospodarczego nawet o 1 pkt proc., w Europie oczekiwane efekty są o połowę słabsze.

Sądzi pani, że Komisja Europejska, ale też krajowe rządy w UE, powinny odgrywać bardziej aktywną rolę w gospodarce, animując inwestycje w badania i rozwój? Czy to jest możliwe biorąc pod uwagę to, że UE odmraża właśnie zawieszone w związku z pandemią reguły fiskalne, a wiele państw będzie musiało ograniczać deficyt w sektorze finansów publicznych?

UE musi myśleć o finansach publicznych w sposób strategiczny. Nie może po prostu przywrócić reguł fiskalnych i kazać wszystkim państwom członkowskim ograniczyć deficyt do 3 proc. PKB. W USA deficyt przekracza 6 proc. PKB – i to częściowo tłumaczy, dlaczego amerykańska gospodarka po pandemii rozwijała się szybciej niż europejska. W Europie w następstwie Covid-19 polityka fiskalna też została wprawdzie złagodzona, ale nie zawsze we właściwy sposób. Przykładowo, dopłacaliśmy firmom, żeby nie zwalniały pracowników. To zahamowało wzrost produktywności tych firm, bo często mają więcej pracowników niż potrzebują, a jednocześnie gdzie indziej ich brakuje. Niemal 4 proc. PKB państwa UE wydały na subsydia do energii, ale to nie rozwiązało problemu drogich nośników energii.

Sądzi pani, że polityka antykryzysowa w Europie zahamowała restrukturyzację gospodarki? Ceną za to, że udało się utrzymać bardzo niską stopę bezrobocia, jest dzisiaj niemrawy wzrost gospodarczy?

Wydaje się, że w USA polityka antykryzysowa rzeczywiście była lepsza. Tam firmy dostawały pomoc pod warunkiem, że zatrudnią z powrotem zwolnionych pracowników, gdy zaczną się znów rozwijać. W Europie warunkiem było podtrzymanie zatrudnienia przez cały czas. Skutek jest taki, że europejskie firmy są mniej rentowne niż amerykańskie, a ich produktywność rośnie wolno. Jeśli ten stan rzeczy będzie się utrzymywał, ostatecznie europejskie firmy i tak staną się niekonkurencyjne i będą musiały zwalniać pracowników.

Może trzeba pomyśleć nad emisją celowych euroobligacji, które służyłyby finansowaniu wybranych projektów. To rozwiązanie byłoby też o tyle dobre, że – jak wspominałam – stopa oszczędzania w Europie jest bardzo wysoka, a część tych oszczędności trafia za granicę, bo na rodzimych rynkach brakuje odpowiednich instrumentów finansowych.

Wspomniała pani o tym, że wiele firm na świecie z niepokojem śledzi kampanię wyborczą w USA, obawiając się tego, że do Białego Domu powróci Donald Trump. W takim scenariuszu świat czekałaby wojna handlowa? Jakie miałoby to konsekwencje dla Europy?

Jeśli chodzi o napięcia między USA i Chinami, to one będą narastały niezależnie od tego, kto będzie prezydentem w USA. Administracja Joe Bidena ogłosiła cło w wysokości 100 proc. na niektóre towary z Chin, np. elektryczne samochody. Trump zapowiada, że wprowadzi 60 proc. cło na wszystkie towary z Chin i 10 proc. cło na towary z innych państw. Moim zdaniem obietnice Trumpa trzeba jednak podzielić co najmniej przez dwa. Zakładam, że ostatecznie zwiększyłby cła na chińskie towary do 25 proc., a na towary z innych kierunków do 2,5-4 proc. To i tak byłby najwyższy poziom ceł od lat 70 XX w., a biorąc pod uwagę siłę powiązań handlowych na świecie, to miałoby poważne implikacje. Wydaje się też, że Trump może nawet oclić towary z państw, z którymi USA mają umowy o wolnym handlu. Będzie argumentował, że chodzi o ochronę amerykańskich granic, bo w tych towarach jest dużo chińskich komponentów.

W Europie wygrana Trumpa jest postrzegana jako ryzyko także z powodu obaw, że pod jego rządami USA przestałyby wspierać Ukrainę i ogólnie zmniejszyłyby zaangażowanie w obronę Europy. Czy taki scenariusz może odstraszać inwestorów od państw Europy Środkowo-Wschodniej?

Nie traktuję tego scenariusza jako najbardziej prawdopodobnego. Należy pamiętać o tym, że w czasie swojej wcześniejszej prezydentury Trump nie realizował w pełni swoich zapowiedzi. Te pogróżki to jest element jego strategii negocjacyjnej. Ale nawet jeśli znów pozostaną bez pokrycia, mogą mieć namacalne konsekwencje.

Także polityka celna Trumpa może mieć dla Europy pewne pozytywne skutki. Około 60 proc. eksportu z UE do USA jest zwolnione z ceł, reszta jest co do zasady obłożona cłem w wysokości 2,5 proc. Czyli efektywnie cło wynosi około 1 proc. Jeśli nawet Trump podwyższy tę podstawową stawkę do ponad 4 proc., to efektywna stawka wzrośnie do około 1,5-2 proc. Europejskie towary mogą wtedy zyskać na atrakcyjności w USA relatywnie do chińskich. Szczególnie, jeśli euro będzie słabe, tak jak obecnie.

A czy eskalacja wojny handlowej i powszechny wzrost ceł mogą spowodować ponowny wzrost inflacji, zmuszając banki centralne do kolejnych podwyżek stóp procentowych zamiast obniżek, których dzisiaj się oczekuje?

Z naszych wyliczeń wynika, że podwyższenie ceł importowych w USA do 4,3 proc. podwyższyłoby inflację o 0,6 pkt proc., jednocześnie obniżając wzrost PKB o 0,5 pkt proc. W takim scenariuszu stopy procentowe nie byłyby podwyższane, ale też nie byłyby dalej obniżane. Fed prawdopodobnie do tego czasu zdążyłby już obniżyć stopy co najmniej raz, gdzieś pod koniec bieżącego roku, ale na kolejny taki ruch trzeba byłoby poczekać do 2025 r. Gdyby jednak administracja Donalda Trumpa podwyższyła cła do 10 proc., zgodnie z jego zapowiedziami, a jednocześnie zdecydowała się na obniżki podatków, turbulencje byłyby znacznie większe.

Powiedziała pani, co Europa może zrobić, żeby utrzymać konkurencyjność swojego przemysłu. A czy powinna dodatkowo, wzorem USA i Chin, bardziej agresywnie bronić się przed importem i wspierać niektóre gałęzie przemysłu subsydiami? Pierwsze kroki w tym kierunku Bruksela już zrobiła zwiększając cła na chińskie auta elektryczne.

Należy się spodziewać kolejnych kroków w tym kierunku. Faktem jest, że tarcia między USA a Chinami doprowadziły do wzrostu uzależnienia Europy od dostaw z Chin. Od 2017 r., czyli początku wojny handlowej, w USA zmniejszył się import tych chińskich towarów, na które podniesione zostały cła. Ale import pozostałych towarów z Chin rósł zgodnie z poprzednim trendem. Z kolei w Chinach zmalał import wszystkich towarów z USA, nie tylko tych, na które Chiny nałożyły cła odwetowe. Być może miało to jakiś związek z aprecjacją dolara i tym, że po prostu amerykańskie towary stały się droższe. Tymczasem w Europie import z Chin o 2017 r. rósł nawet szybciej niż wcześniej. Sądzę, że Bruksela będzie chciała się przed tym bronić. Ale równocześnie powinna dążyć do podpisania nowych umów handlowych z innymi partnerami. Z naszych wyliczeń wynika, że największą komplementarność handlową UE ma z USA, Serbią, Indiami, Tajlandią, Malezją, Indonezją, Białorusią, Hongkongiem i Chinami. To są kraje, które produkują coś, czego potrzebuje Europa, albo potrzebują czegoś, co produkuje Europa. Z częścią z nich oczywiście, z powodów geopolitycznych, nie da się dzisiaj negocjować żadnych umów. Ale z pozostałymi trzeba rozmawiać.

Grzegorz Siemionczyk, główny analityk money.pl

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
money.pl
KOMENTARZE
(139)
WYRÓŻNIONE
Polexit
6 miesięcy temu
Zielony ład ETS 2 budynkowa dyrektywa zakaz samochodów paliwowych podatki obciążające Polaków czas to wysadzić w powietrze. Za czasów faraonów robili ludzi w bambuko strasząc zaćmieniem słońca i kazali płacić i składać ofiary dziś UE robi w bambuko ameby kazać płacić za co2
Krótko
6 miesięcy temu
Europa nie jest "skazana" na upadek przemysłu. Europa skazuje się na upadek przemysłu przez EKOLOGIZM. Nawet, jeśli ochrona planety jest słuszna, to nie możemy doprowadzić do stanu, gdy my się zajedziemy i przegramy - a nie chroniący klimatu wzmocnią gospodarki i nas zniszczą.
Darson
6 miesięcy temu
Ci europejscy maniacy naprawdę doprowadzą któregoś dnia do tego że nie będzie co do gara wrzucić i trzeba będzie rąbać meble żeby się zimą ogrzać albo siedzieć wieczorem przy lampie naftowej.Przecież machinacje tych głupców z Brukseli w postaci pozbycia się z Europy rolnictwa,przemysłu i forsowanie zielonego ładu do tego właśnie prowadzą.Osłabianie władnej gospodarki i przemysłu to także osłabianie zdolności obronnych -czy ci GŁUPCY w parlamencie zdają sobie z tego sprawę?
NAJNOWSZE KOMENTARZE (139)
Keko
4 miesiące temu
A przez 10 lat powstało tylko sześć ciepłowni geotermalnych. Wiatraków jak na lekarstwo. A potem płacz, że nie konkurencyjni. No przepraszam sprawa ekologii jest od tylu lat, że nikt was nie będzie żałował.
uśmiechnięta ...
6 miesięcy temu
Już w Internecie pojawiają się reklamy - Atrakcyjna praca w sortowni śmieci w Holandii, szparagi też już wracają
lol
6 miesięcy temu
Jak nie będzie przemysłu to nie będzie czego eksportować .Polska potrzebuje dolarów, euro. UE może sobie ewentualnie dodrukować pieniędzy . Chińczycy jak nie będą mieli co kupować od zachodnich krajów to będą mogli kupić europejskie firmy i czerpać z nich zyski. Europejczycy będą pracować za miskę ryżu u Chińczyka. Z drugiej strony to po co Chińczykom będzie potrzebne euro skoro nic za nie będzie można kupić ???
Furia
6 miesięcy temu
Nie demografia i nie Covid tylko Ekosekta rozwala Europę w drobny mak. Nie mówię, ratujmy planetę posłuży nam dłużej, ale zaangażowany musi być CAŁY świat à Nie tylko jeden kontynent. Wszyscy trują planetę na potęgę a ruchy proekologiczne i ograniczenia przemysłu tylko w Europie, nic dziwnego że przegrywamy wyścig skoro jako jedyni mamy związane ze sobą buty... I co gorsza na własne życzenie
888
6 miesięcy temu
"Nie dla atomu!" - Biedroń. Za tę myśl Polacy zafundowali gościowi i jego partnerowi sowite wynagrodzenie w Brukseli plus emerytury. Tak trzymać, Polacy!
...
Następna strona