Minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak postawił sobie za cel, by liczebność polskiej armii wzrosła do przynajmniej 250 tys. żołnierzy zawodowych i 50 tys. żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej. Ogłosił to wraz z wicepremierem Kaczyńskim na konferencji prasowej.
Podwojenie liczby żołnierzy spowoduje podniesienie kosztów utrzymania armii o 25 miliardów złotych rocznie. Mowa tylko o wydatkach absolutnie podstawowych, wikcie i opierunku. W dłuższej perspektywie podniesie też koszty emerytur i rent, ale nie nastąpi to w ciągu kilku lat.
Policzmy, ile polskiego podatnika kosztują żołnierze. W 2022 roku armia wyda na pensje żołnierzy i pracowników cywilnych 14,3 mld złotych, kolejne 10,62 mld pochłonie ich utrzymanie, a niespełna 8,2 mld pójdzie na emerytury i renty dla byłych żołnierzy zawodowych i funkcjonariuszy. To daje nam 33,12 miliarda złotych rocznie.
W 2022 roku na armię wydamy łącznie 58 miliardów złotych. To budżet MON, który nie uwzględnia jeszcze zbrojeniowego projektu Mariusza Błaszczaka. Na koniec 2020 roku mieliśmy pod bronią 107 tysięcy żołnierzy zawodowych oraz 21 tys. ludzi w Wojskach Obrony Terytorialnej. W 2020 roku ma być to odpowiednio 115,5 tys. i 35 tysięcy. Armia w 2022 roku ma kosztować 57,15 mld złotych.
- Koszty zwiększenia liczebności armii w kwestii uposażeń to temat, który nie został dotąd wyjaśniony. Podobnie planowana liczebność jest chyba raczej orientacyjna i wynika z tego, że to okrągła liczba dobra do cytowania w mediach. Ogólnie nieobecność podczas tego ważnego momentu ważnych oficerów WP, takich jak Szef Sztabu Generalnego, wskazuje na bardziej polityczne niż militarne znaczenie tych decyzji – mówi w rozmowie z money.pl Juliusz Sabak, ekspert portalu Defence24.pl.
Narzędzia pracy żołnierza
Żołnierz musi na czymś ćwiczyć – potrzebuje dział, czołgów, specjalistycznego i nowoczesnego uzbrojenia. To również ma być priorytet, tak zapowiedzieli panowie Błaszczak i Kaczyński. Polska armia ma być nie tylko liczna, ale i świetnie uzbrojona – mówili na wspólnej konferencji prasowej.
- Czytając wprost słowa ministra, można uznać, że planowane jest stworzenie 200-tysięcznej armii na kredyt, wyposażonej w dużym stopniu w sprzęt amerykański. Jest to o tyle ciekawe, że już dziś brakuje pieniędzy na nowoczesne wyposażenie dla istniejących jednostek w obecnej liczebności – mówi Sabak w rozmowie z money.pl.
Dodaje, że znaczna część sprzętu jest nawet dwukrotnie starsza od żołnierzy, którzy go obsługują. Mowa choćby o bojowych wozach piechoty BWP-1, które do Polski trafiły w latach 70. i 80., ale były już wówczas sprzętem przestarzałym, opartym o projekt z połowy lat 60. ubiegłego wieku.
- Podobnie wygląda sytuacja np. w przypadku połowy czołgów i znacznej części systemów przeciwlotniczych i to pomimo modernizacji czy zakupu nowoczesnych rozwiązań. Sytuacji nie poprawiają niewielkie zakupy np. systemów Patriot czy HIMARS, które względem potrzeb są raczej homeopatyczne niż terapeutyczne – dodaje Juliusz Sabak.
Tylko uzbrojenie polskiej armii w nowe czołgi ma pochłonąć ok. 23 miliardów złotych. Obecnie mówi się o amerykańskich Abramsach, ale ten zakup nie jest przesądzony. Wiadomo za to, że rząd planuje zakup, ale nie za pieniądze armii, tylko na kredyt. A w zasadzie to za obligacje, które trzeba będzie kiedyś wykupić. To – jak na razie – tylko plan, podobnie zresztą jak to, co przedstawili Kaczyński z Błaszczakiem. Aby poznać szczegółowe wyliczenia, trzeba poczekać na zapowiadany projekt ustawy i ocenę skutków regulacji nowych rozwiązań.
Skąd pieniądze na wielką armię?
Z zapowiedzi MON wynika, że źródłem finansowania nowego funduszu będą m.in. wpływy ze skarbowych papierów wartościowych, środki z obligacji wyemitowanych przez BGK objętych gwarancją Skarbu Państwa, wpływy z budżetu państwa oraz wpłaty z zysku NBP.
Rząd powoła Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych (FWSZ), ulokowany przy BGK. - Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych będzie prowadzony przez BGK. A więc nie będzie to jakaś dodatkowa instytucja. To BGK będzie prowadził i obsługiwał fundusz. To oznacza, że nie będą powoływane nowe instytucje - powiedział Błaszczak.
Szczegółów brak. Nie wiadomo, ile pieniędzy miałby fundusz, kto rozdzielałby pieniądze i kto pilnowałby ich wydawania. Koncepcja wskazuje jednak na chęć wyprowadzenia wydatków na armię poza budżet – tak samo, jak PiS zrobił z funduszem antycovidowym i wsparciem dla przedsiębiorców.
Kto ma nową armię zasilić?
Rodzi się też pytanie, kto ma w nowej wielkiej armii pracować. Nie jest tajemnicą, że armia cierpi na niedobór kadr. Przeciętną pensję z firmy prywatnej (ok. 5800 brutto, niecałe 4200 zł na rękę) dostaje w armii sierżant z 15-letnim stażem. Starszy szeregowy z mniej niż 10 latami służby zarabia poniżej 3150 zł na rękę. Pułkownik z 25-letnim stażem dostaje na rękę nieco ponad 7400 zł pensji podstawowej.
Jak wynika z oficjalnych danych MON, na koniec 2020 r. w polskiej armii służyło ponad 128 tys. żołnierzy - ponad 107 tys. w służbie zawodowej oraz 21 tys. w ramach WOT. Plan był inny – armia zawodowa miała być o ponad 4 tys. etatów bardziej liczebna.
WOT udało się dobić do 30 tysięcy ludzi. Ale przypomnijmy, że gdy ta służba była formowana, założono, iż do 2021 roku będzie liczyć 53 tysiące osób. Ten plan udało się wypełnić w połowie. Wedle dzisiejszego tempa wzrostu liczebności polskiej armii, dojście do poziomu ćwierć miliona osób zajmie jakieś 50 lat.
Pamiętać trzeba też o fakcie, że dziś do wojska niezwykle łatwo się dostać. Wystarczy relatywnie dobry stan zdrowia i zaliczenie niespełna miesięcznego kursu przygotowawczego. Rekrutacja do WOT trwa zaledwie kilka dni.
- Decyzja o sukcesywnym zwiększaniu liczebności sił zbrojnych i to w zakresie służby zawodowej zdaje się pomysłem sprzecznym nie tylko z możliwościami finansowymi i militarnymi, ale również demograficznymi. Już dziś jest problem ze znalezieniem dostatecznej liczby chętnych do wojska, szczególnie wśród osób młodych – mówi Juliusz Sabak. Dodaje, że służba nie jest już tak atrakcyjna jak kiedyś, zarówno finansowo, jak i społecznie.
- Logicznym byłoby stworzenie mniejszej, ale dobrze wyposażonej i wyćwiczonej armii posiadającej zaplecze w postaci rezerwistów. 200-tys. armia zawodowa wydaje się mało realistyczna, nawet po doliczeniu wszystkich urzędników i administracji – mówi ekspert.
Skąd ten pomysł?
Wbrew pozorom pomysł Błaszczaka nie jest nowy. Już od kilku miesięcy minister jeździł po różnych piknikach wojskowych i powtarzał, że polska armia powinna liczyć ćwierć miliona ludzi. Jesienią miał zaprezentować plan, jak zwiększyć jej liczebność. Konferencję prasową współdzieloną z wicepremierem Kaczyńskim (który skradł Błaszczakowi show) trudno za taki plan uznać.
- My zdecydowanie odrzucamy tę koncepcję, która się dzisiaj pojawiła, która jest nawet można powiedzieć modna, że armia powinna być niewielka, za to bardzo dobrze uzbrojona. Powinna być możliwie duża i dobrze uzbrojona, wtedy ma tę moc odstraszającą – mówił Kaczyński. I w pewien sposób powrócił do idei swojego brata, który sprzeciwiał się zmniejszaniu armii. Lech Kaczyński – jak wynika z historycznych już relacji - obawiał się, że stosunkowo niewielka, zawodowa armia nie obroni Polski.
Z kolei generał Leon Komornicki, ekspert ds. obronności w BCC, w rozmowie z money.pl uważa z kolei, że MON chce reaktywować przedwojenny Fundusz Obrony Narodowej. Wtedy dzięki sportowcom i hojności darczyńców prywatnych na dozbrojenie armii udało się zebrać około miliarda złotych, czyli mniej więcej 10 mld dzisiejszych złotych.
Kogo chcemy? Nie wiemy
To nie wszystko – minister obrony kompletnie pominął wątek tego, jakich chce żołnierzy. Nie wiadomo, czy liczebność miały zwiększyć wszystkie formacje, czy chodzi mu o piechotę, wojska zmechanizowane, a może marynarkę. A to z finansowego punktu widzenia spora różnica – bo jeden musi mieć karabin, drugi potrzebuje czołgu za prawie 100 mln zł (wraz z serwisem i infrastrukturą), a trzeci okrętu za kilka miliardów.