- Przewodnictwo Polski w Radzie Europejskiej przypadnie na pierwsze półrocze 2025 r.
- W sumie na przygotowania i organizację tego przedsięwzięcia potrzeba pół miliarda złotych. Koszty mają być porównywalne do polskiej prezydencji z 2011 r.
- Do organizacji prezydencji nie zostaną dopuszczeni partnerzy prywatni. Za to w drodze przetargu ma być wyłoniony "główny operator prezydencji".
- Zdaniem Magdaleny Sobkowiak-Czarneckiej polska prezydencja wypada w dużo lepszy momencie niż np. aktualna, węgierska.
- - Za naszej prezydencji pojawią się nowi unijni komisarze, będzie więc okazja dla naszych ministrów do nawiązania kontaktów nieformalnych i wspólnych rozmów o najbliższej unijnej "pięciolatce" - wskazuje podsekretarz stanu.
Tomasz Żółciak, dziennikarz money.pl: Ile będzie nas kosztować polska prezydencja, która potrwa przez pierwszych 6 miesięcy przyszłego roku? W tegorocznym budżecie już jest wskazana kwota 177,5 mln zł, a jeśli chodzi o przyszły rok?
Magdalena Sobkowiak-Czarnecka, podsekretarz stanu w pionie ds. Unii Europejskiej Kancelarii Premiera: Wskazana przez pana kwota na ten rok jest zapisana w rezerwie, ale już wiemy, że jej w całości nie wydamy. To jest budżet, który zastaliśmy po PiS, a poczynione oszczędności sprawiają, że na pewno nie wydamy go w całości.
Jeśli chodzi o przyszłoroczny budżet, to wnioskowaliśmy o 415 mln zł. Podsumowując, celujemy w kwotę 500 mln zł. Chciałabym, żeby to był koszt porównywalny do kosztów ostatniej polskiej prezydencji z 2011 r., oczywiście po uwzględnieniu inflacji i tego, że żyjemy w innej rzeczywistości, jeżeli chodzi o bezpieczeństwo.
Podjęliśmy też decyzję, że tym razem do organizacji prezydencji nie będziemy dopuszczać partnerów prywatnych. W 2011 r. była osobna firma, która dostarczała samochody, osobna, która dostarczała paliwo, w wielu miejscach byli dopuszczani sponsorzy itd. Natomiast tym razem nie mamy takiej ścieżki. Wszystko po prostu jest pokrywane z budżetu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
A gdybyście robili przetargi na te wszystkie eventy, konferencje, transport, to nie wyszłyby taniej?
Będziemy mieli głównego wykonawcę, który będzie obsługiwał prezydencję i ten przetarg właśnie trwa. Tak wyłoniona firma będzie zapewniała m.in. catering czy oprawę danego wydarzenia.
Czyli jeden wykonawca od wszystkiego?
Prawie wszystkiego, bo w prezydencji tak naprawdę funkcjonuje kilka tzw. kalendarzy. Pierwszy dotyczy wydarzeń najwyższego stopnia i on obejmuje przede wszystkim rady nieformalne, które odbędą się na terenie Polski. I do tego kalendarza trwa przetarg na głównego wykonawcę.
Drugi kalendarz to są wydarzenia urzędnicze i eksperckie, które nie są otwarte dla mediów. One, w ramach racjonalizacji kosztów, odbędą się w jednym obiekcie centralnym na terenie Warszawy.
Kalendarz trzeci to wydarzenia organizowane przez ministerstwa o charakterze otwartym, czyli konferencje i inne wydarzenia dostępne dla mediów. Resorty mogą z tymi wydarzeniami wychodzić poza Warszawę. Natomiast my, jako Kancelaria Premiera, mamy tu rolę koordynacyjną, a przede wszystkim akceptujemy budżety.
Wreszcie kalendarz czwarty to wydarzenia kulturalne, a kalendarz numer pięć -wydarzenia, które będą objęte tytułem "wydarzenia towarzyszącego prezydencji". Na to ostatnie będziemy otwierali procedurę naboru we wrześniu. To jest oferta skierowana do samorządów, organizacji pozarządowych, placówek zagranicznych. Oczywiście za te wydarzenia nie płacimy.
Skąd w ogóle ta rezerwa do partnerów prywatnych? Macie z nimi jakieś złe doświadczenia przy organizowaniu imprez czy wydarzeń w tej skali?
To była moja propozycja, żeby z tego zrezygnować, bo zawsze może rodzić jakieś wątpliwości co do wyboru wykonawcy. Np. gdybyśmy mieli swoją markę samochodów produkowaną w Polsce, miałoby to walor promocyjny. Ale nie mamy swojej marki, dlatego musielibyśmy wybrać jakąś markę światową. A potem byłyby pytania i domysły, dlaczego ta, a nie inna.
Dlatego ogłosiliśmy przetarg na głównego operatora prezydencji, od którego te samochody do przewożenia naszych gości będziemy wynajmować. Podchodzimy do tego też bardziej racjonalnie i oszczędnie - goście będą przewożeni naszym transportem tylko na spotkaniach najwyższego szczebla.
Właśnie, podobno w porównaniu do polskiej prezydencji z 2011 r., ta przyszłoroczna ma być z mniejszą pompą?
Zdecydowanie z mniejszą pompą. Po pierwsze, wtedy była decyzja o tym, że są cztery miasta główne, w których odbywają się wydarzenia prezydencyjne, w tym rady nieformalne. To powodowało, że wszyscy ludzie uczestniczący w wydarzeniach, cały sprzęt, przemieszczali się z miasta do miasta, co też powodowało wzrost kosztów. W związku z tym postanowiliśmy, że tym razem wszystkie wydarzenia najwyższego szczebla odbędą się w jednej lokalizacji na terenie stolicy.
Może to nie było do końca wygodne z logistycznego punktu widzenia, ale jednak było też docenieniem i promocją innych miast. A tak będzie ponownie "warszawocentryzm".
Nie, bo wydarzenia czy konferencje organizowane przez poszczególne resorty będą otwarte dla szerokiej publiczności i będą się odbywały w całym kraju. Chciałabym pokazać, że jak najwięcej rzeczy jest otwartych. Dlatego kładziemy nacisk na program kulturalny, który będzie dostępny dla wszystkich.
Zresztą oprawa kolejnych prezydencji spada z roku na rok. W międzyczasie był COVID-19, kiedy Chorwacja pokazała, że da się zrobić całą prezydencję online. Poza tym wszystkie kraje szukają oszczędności i te koncepcje bywają bardzo różne.
Przed nami prezydencje mieli chociażby Hiszpanie i Szwedzi. I tam wybrano dwie zupełnie przeciwne wizje, bo Hiszpanie zdecydowali się na robienie rady w różnych miejscach kraju, łącznie z Wyspami Kanaryjskimi. Efekt? Ogromne koszty i brak obecności wszystkich ministrów. Bo wizja tego, że lądowało się w Madrycie, a potem trzeba jeszcze trzy godziny jechać samochodem, sprawiała, że na niektórych radach zamiast ministrów pojawiali się ambasadorowie.
Na przeciwnym biegunie byli Szwedzi, którzy absolutnie całą prezydencję zlokalizowali w obiekcie przypominającym terminal na lotnisku Sztokholm-Arlanda. I to też było krytykowane jako zbyt skromna prezydencja. Goście mówili o tym, że nie zobaczyli niczego poza lotniskiem. Także my zdecydowaliśmy się na model pośredni. Jesteśmy w miejscach, gdzie jest w miarę krótki dystans do lotniska, ale będzie też okazja, żeby zaprezentować nasz kraj.
Jak na kwotę pół miliarda złotych, którą wydamy na przygotowanie i zorganizowanie półrocznej prezydencji reaguje minister finansów Andrzej Domański?
Z moich rozmów z panem ministrem wynika, że te 415 mln zł na przyszły rok to jest już kwota, która znajdzie się w projekcie budżetu na 2025 r. Oczywiście jest to kwota w większości w rezerwie, byśmy mieli nad nią cały czas kontrolę. Resorty, organizując swoje wydarzenia, mają te pieniądze w 60 proc. w rezerwie, którą my dysponujemy, żebyśmy mieli pewność dobrego wydania każdej złotówki.
Przypomnę, że wstępne plany naszych poprzedników, jeśli chodzi o budżet prezydencyjny, opiewały na 1,3 mld zł. Widać więc, ile oszczędności już udało się poczynić. Przyczyniły się do tego takie rozwiązania jak wprowadzenie zakazu remontowania czy inwestowania w obiekty, w których miałyby się odbywać wydarzenia związane z prezydencją. Do tego dużo konferencji odbędzie się na terenach uczelni wyższych. Jestem też po trudnych rozmowach z innymi resortami, którym przycinałam listę planowanych wydarzeń i ich wystawność.
Zwykły obywatel i tak może sobie pomyśleć "i co nam po tej prezydencji?". Co wynika z tego dla kraju, poza jakąś jego promocją i koordynowaniem prac Rady Europejskiej?
Każdy kraj ma swoją prezydencję. Nasza przypada w trio z Danią i Cyprem, które przejmują prezydencję po nas. To nie jest więc coś, o co kraje ze sobą rywalizują, to wypada z kolejności. Rola prezydencji zmieniła się po traktacie z Lizbony, bo wcześniej było tak, że szef rządu kraju sprawującego prezydencję był zarazem szefem Rady. Po traktacie z Lizbony wprowadzono szefa Rady Europejskiej, który jest kadencyjny. A nowy szef Rady przyjdzie 1 grudnia.
Dziś kraj członkowski sprawujący prezydencję ma z jednej strony koordynującą rolę wewnątrz Rady - to nasi ministrowie będą prowadzili tzw. rady sektorowe. Z drugiej strony to reprezentowanie Unii Europejskiej na zewnątrz, w innych organizacjach międzynarodowych w relacjach z państwami trzecimi.
Dlatego wielu tak boli prezydencja węgierska z prorosyjsko nastawionym Orbanem.
I dlatego przyjęto, że reprezentowanie Unii w relacjach z krajami trzecimi ma się odbywać w koordynacji razem z Komisją Europejską i z najwyższym przedstawicielem ds. unijnej dyplomacji.
Myślę, że nasza prezydencja wypadnie w bardzo dobrym momencie historycznym, bo na początku nowego cyklu instytucjonalnego w UE. Nałoży się na pierwsze 100 dni Komisji Europejskiej. A nowa Komisja zawsze na początku chce pokazać plan swojego działania i tu rozmawiamy o tym, żeby to, co KE położy na stole, było zgodne z tym, co my chcemy osiągnąć podczas prezydencji. Za naszej prezydencji pojawią się też nowi unijni komisarze, będzie więc okazja dla naszych ministrów do nawiązania kontaktów nieformalnych i wspólnych rozmów o najbliższej unijnej "pięciolatce".
No i okazja do pokazania naszego nowego komisarza, którym zapewne zostanie Piotr Serafin.
Mam nadzieję, że będzie to Piotr Serafin i że będzie odpowiedzialny za unijny budżet. Tym bardziej, że to właśnie budżet UE będzie przedmiotem rozmów podczas naszej prezydencji.
Mówimy o budżecie na kolejnych siedem lat, po roku 2027?
Tak, mowa o kolejnych ramach finansowych. Gotowy projekt musi się pojawić do końca pierwszego półrocza 2025 r., więc jeszcze za naszej prezydencji, która będzie okazją do nieformalnych rozmów czy ustaleń w tej sprawie.
Prezydencja będzie też okazją do zahamowania tendencji, by przyszła polityka spójności przypominała bardziej KPO, a więc centralny rozdział środków przez KE, kamienie milowe rozliczane przez Brukselę. Rząd zapowiadał, że będziemy stawiać tamę tego typu pomysłom.
Faktycznie dziś w Brukseli toczy się dyskusja, czy wracamy do polityki spójności według dotychczasowych zasad, czy idziemy dalej w tę tzw. warunkowość, jaką daje Komisji KPO. Moim zdaniem KPO nie spełniło do końca swojej roli, bo te kamienie milowe nie do końca potem mają związek z tym, co chcemy przeprowadzić. Bardzo często kamień milowy jest wręcz hamulcowym do realizacji celów.
Dlatego zdecydowanie wolelibyśmy wrócić do tej starej wersji polityki spójności. Może nawet gdzieś dopuścić jakąś warunkowość, ale na pewno nie na taką skalę jak w KPO. To dyskusja, która już się toczy i która się będzie toczyła w czasie naszej prezydencji.
Jeden z naszych rozmówców, dobrze znający realia funkcjonowania KE, stwierdził, że polska prezydencja będzie "hamulcowa", bo do zatrzymania czy skorygowania jest Zielony Ład, pakt migracyjny czy wspomniane zasady KPO przeniesione na politykę spójności. Czy w tym kontekście prezydencja jakoś zmienia naszą pozycję negocjacyjną?
Prezydencja, co do zasady, musi zachować neutralność. Ale dokładnie sterując ruchem, pewne rzeczy można opóźnić. Pytał pan wcześniej o tą rywalizację między krajami: otóż jest taka cicha rywalizacja pomiędzy krajami sprawującymi prezydencję o to, kto domknie więcej konkretnych inicjatyw, które są położone na stole i które za danej prezydencji uda się wynegocjować.
Nasza prezydencja będzie jednak pod tym względem bardziej otwierająca niż zamykająca tematy. Pojawią się zapewne jakieś nowe pomysły Komisji, których pewnie do końca nie wynegocjujemy za naszej prezydencji. Ale chyba lepiej być na początku takich rozmów niż na ich końcu, gdy wszystko będzie już dogadane. Z tego względu w gorszym momencie zacznie się prezydencja duńska czy cypryjska.
Ale jednocześnie chcemy być kimś więcej niż jedynie hamulcowym?
Będziemy też chcieli w kilku obszarach przyspieszyć, szczególnie w tych związanych z bezpieczeństwem i obronnością. Zwłaszcza że z jednej strony szefowa KE Ursula von der Leyen podkreśla aspekt bezpieczeństwa europejskiego nieba, a premier Donald Tusk mówi o Tarczy Wschód i jej sfinansowaniu.
Dobrze też, gdyby Piotr Serafin objął tekę budżetową w sytuacji, gdy będą dyskusje o konstrukcji nowego unijnego budżetu, a my nie jesteśmy zainteresowani ani przycinaniem środków na politykę spójności, ani na wspólną politykę rolną.
Pamiętajmy też, że dwutorowo toczą się jeszcze dwa procesy. Z jednej strony to rozmowy negocjacyjne z krajami aspirującymi do członkostwa w Unii, a z drugiej - Komisja ma położyć na stole raporty dotyczące ewentualnej reformy polityk przy rozszerzeniu Unii. I to też będzie bardzo ważna sprawa dotycząca Polski.
Chodzi m.in. o to, co dalej z utrzymaniem zasady jednomyślności w najważniejszych obszarach?
Akurat w sprawie jednomyślności mamy jasne stanowisko, że te kluczowe decyzje dla polityki zagranicznej powinny zostać w zasadzie jednomyślności. Bo jeżeli zejdziemy z zasady jednomyślności, to wracamy do dominacji pewnych państw, które wokół siebie będą budowały poparcie.
Bo wystarczy zebrać grupę kilku dużych krajów, by pod kątem ludności przeważyć nad większą liczbą mniejszych krajów i przeforsować swoją wizję?
To po pierwsze. Po drugie, rodzi się pytanie, o to jaką pozycję będzie miał kraj, który głosował przeciwko przyjętemu bez zasady jednomyślności przykładowemu projektowi - kluczowemu dla polityki zewnętrznej czy obronnej? Jest wyłączony np. z tarczy chroniącej europejskie niebo?
Wracając do toczących się procesów, to w ramach drugiego z nich Komisja ma pokazać konsekwencje dla polityki spójności i wspólnej polityki rolnej w przypadku rozszerzenia UE. Bo przecież wejście nowych krajów do Unii zmieniłoby chociażby podział eurofunduszy. Kraje tzw. starej Unii się tego boją, ale my nie mamy z tym problemu. Dzielimy się wręcz naszymi doświadczeniami sprzed 2004 r., z tak zwanego big bangu, kiedy to 10 krajów, w tym Polska, dołączyło do UE. To wtedy był ten słynny polski hydraulik, toczyły się kampanie zniechęcające do wejścia do UE.
Prym wiódł tu m.in. Roman Giertych.
Tak było. Natomiast mimo obaw, kierunkowa decyzja w UE jest taka, by tę Unię rozszerzać. Naszym zdaniem to rozszerzenie powinno być merit-based, czyli oparte na tych wartościach podstawowych, np. praworządności. I teraz pytanie brzmi, czy wszystkie kraje, które są na tej liście krajów, które chcą być częścią Unii, naprawdę tą częścią Unii chcą być. Bo niektóre z nich jednak, mam wrażenie, że patrzą bardziej na Moskwę niż na Brukselę. A nikt nie zamierza nikogo na siłę namawiać do członkostwa.
Rozszerzenie może być jednak problematyczne także dla polskich obywateli. Zwłaszcza jeśli usłyszą, że mniej środków w związku z tym trafi do Polski. Spodziewa się pani, że po 2027 r. przestaniemy być beneficjentem netto dystrybucji unijnych pieniędzy, a staniemy się płatnikiem netto, czyli będziemy do wspólnego budżetu więcej wkładać niż z niego wyjmować?
Mam nadzieję, że tak szybko to nie nastąpi.
Ale z drugiej strony bycie płatnikiem netto oznacza osiągnięcie pewnego stopnia rozwoju, dołączenie do grupy państw lepiej rozwiniętych.
Oczywiście. Tylko, że myślę też, że groźba tego, że Polska już zacznie więcej dopłacać niż zyskiwać z Unii, obudzi przeciwników Unii. Dla nich to będzie świetny argument, by z tej Unii wychodzić, skoro pieniędzy wynikających z tego członkostwa będzie mniej.
Tylko że wtedy ci przeciwnicy UE zapominają, że Unia to nie tylko transfery eurofunduszy, ale też np. jednolity rynek europejski.
Dokładnie, choć z sondaży, które przeprowadzaliśmy z okazji 20-lecia Polski z UE wynikało, że jednak eurofundusze to jest to, co Polacy widzą jako największy benefit z bycia w Unii. Praworządność, wspólny rynek - to się pojawiało bardzo, bardzo daleko na liście. Dlatego chciałabym, żeby nasza prezydencja była okazją do tego, żeby mówić więcej w mediach o Unii Europejskiej, w tym obalania fake newsów na jej temat.
Trudno będzie abstrahować od sytuacji wojennej. Czy przewidujecie tutaj jakieś wątki ukraińskie, doproszenie władz ukraińskich do zasiadania przy stole? Czy może być ogłoszona jakaś nowa inicjatywa względem Ukrainy?
Pomału standardem staje się, że prezydent Zełenski pojawia się na spotkaniach Rady Europejskiej. Nasi ministrowie, jako gospodarze prezydencji, mają wolną rękę w dopraszaniu przedstawicieli krajów trzecich. Podejrzewam więc, że tych spotkań ze stroną ukraińską będzie sporo.
Jeżeli chodzi o inicjatywy, to mówimy przede wszystkim o rzeczach związanych z obronnością, gdzie jest jeszcze wiele do zrobienia w ramach UE, bo dotychczasowe działania nie były w mojej opinii jakimś wielkim sukcesem. Wciąż jest grupa krajów, która pyta, co będzie z tego miała i nie ma na to jasnej odpowiedzi. Trzeba będzie na pewno porozmawiać o przeorganizowaniu instrumentu European Peace Facility, który powstał jeszcze przed wojną na Ukrainie.
Czy prezydent Duda i jego otoczenie interesują się prezydencją? Jesteście w jakimś kontakcie?
Bardzo się cieszę, że doszło do spotkania między prezydentem i premierem oraz że prezydent podpisał kandydaturę Piotra Serafina. To taki pierwszy krok w tej współpracy. Pan prezydent przede wszystkim w wywiadach medialnych dużo mówi o prezydencji, więc widzę duże jego zainteresowanie. Jeżeli chodzi o organizację szczytów, tutaj mówimy jasno, że finalną decyzję co do organizacji szczytów Unia Europejska - kraje trzecie, podejmuje szef Rady.
Czy w sprawie wystawienia kandydatury Piotra Serafina rząd nie wykazał się niekonsekwencją? Najpierw była mowa, że ustawa prezydenta, w której wymagana jest jego zgoda na taką kandydaturę, jest niekonstytucyjna. Mimo to papiery poszły do Pałacu, a Pałac zgodę wyraził - a więc rząd wpisał się w tę procedurę, której sam nie uznaje. Teraz poszło gładko, ale przy nominacji kolejnych osób na inne ważne stanowiska unijne tak łatwo może już nie być.
Zawsze dobrze jest, by w polityce zagranicznej i opozycja, i ugrupowania rządzące mówiły jednym głosem. Cieszę się, że jest pierwszy krok dotyczący kandydatury Piotra Serafina. Mam nadzieję, że to dobry znak na przyszłość.
Rozmawiał Tomasz Żółciak, dziennikarz money.pl