Krzysztof Majdan, money.pl: Inflacja wzrosła, ale wolniej. Dla wielu to zaskoczenie. Co tu się wydarzyło?
Kamil Sobolewski, główny ekonomista Pracodawców RP: Myślę, że w porównaniu do poprzedniego miesiąca przede wszystkim spadły ceny paliw samochodowych i to jest główny motor obniżenia tego wskaźnika, ale musimy pamiętać, że cały czas w terenie zabudowanym prujemy 175, a nie 180 km/h. To ciągle nie jest powód, by odprężyć się na fotelu pasażera.
Zmienia nam to jakoś prognozę szczytu? Będzie bolało?
Według moich szacunków szczyt będziemy mieli na poziomie lekko powyżej 20 proc. w styczniu lub lutym przyszłego roku. Natomiast wydaje mi się, że tak naprawdę poważniejszym problemem jest to, jak długo się utrzyma ta dwucyfrowa inflacja. To jest powód kotwiczenia się oczekiwań inflacyjnych i będzie nam bardzo trudno później powrócić do poziomu poniżej 5 proc., nie mówiąc już o celu inflacyjnym.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
A jesienią? Przy jakiej inflacji pójdziemy do urn?
Zależy, na czyje prognozy popatrzymy. Rzeczywistość jest niepewna. Mnie wychodzi, że w tym okresie inflacja wyniesie ok. 14 proc. NBP z kolei oczekuje, że wzrost cen będzie już schodził poniżej 10 proc., resort finansów jest nieco mniej optymistyczny. Konsensus ekonomistów krąży w okolicach 13 proc. Musimy jednak pamiętać, że gdy mierzymy temperaturę, liczy się nie tylko jej wynik, ale też to, jakiego termometru użyjemy i kto go będzie odczytywał.
Z tych danych płynie inna zła wiadomość. Inflacja bazowa rośnie, zaczyna wyglądać na trend. Ekonomiści ostrzegają przed tzw. efektem drugiej rundy. Czym to grozi?
Efekt drugiej rundy jest wtedy, kiedy my, gospodarstwa domowe i przedsiębiorstwa, reagujemy na inflację w taki sposób, że ona się utrwala. Mamy kilka miar wzrostu cen, ta, na którą zwracamy uwagę, bo jest najbardziej adekwatna do warunków, to właśnie wskaźnik wzrostu cen z pominięciem cen żywności i nośników energii, czyli inflacja bazowa. W zeszłym miesiącu było to 11 proc., teraz też wzrośnie. Dokładną wartość poznamy mniej więcej w połowie grudnia, podczas pełnego odczytu GUS za listopad.
Co to oznacza?
Że gdyby wyrzucić te najbardziej zmienne komponenty cen, czyli paliwa samochodowe, nośniki energii i żywność, to okazałoby się, że wzrost cen dalej jest dwucyfrowy i przyspiesza. Te pozytywne zmiany na rynku paliw, jakie zaobserwowaliśmy w ostatnim miesiącu, w pewnym sensie przykrywają na głównym wskaźniku wzrostu cen fakt, że inflacja się nakręca. Warto też zwrócić uwagę, że spadek tempa inflacji to spadek tempa wzrostu cen, a te rosną nadal. Czytałem ostatnio nagłówek medialny w stylu "inflacja spada, ale spadku cen nie widać".
No nie widać, bo ceny dalej rosną w tempie ponad 17 proc., a bazowe w tempie ponad 11 proc. Utrwalenie oczekiwań inflacyjnych to zjawisko, z którym będziemy mieli do czynienia, a bardzo trudno się go potem pozbyć. Pamiętamy, jak bolesna była walka z nim w latach 90. Wtedy odbyło się to ogromnym kosztem wyrzeczeń społecznych i tak warto przedstawiać sens walki z inflacją. Wyrzeczenia, które trzeba ponieść dziś, żeby w przyszłości nie trzeba było ich ponosić podwójnie.
Zahaczyliśmy wcześniej o to paliwo. Tymczasem za parę dni mają wejść limity cenowe na fracht rosyjskiej ropy. To może oznaczać dla nas jakiś kolejny szok inflacyjny?
To dobre pytanie. Skutki wszystkich administracyjnych cięć, jeśli chodzi o wymianę handlową, są bardzo trudne do przewidzenia. Po prostu powiązania gospodarcze to nie łańcuch, jak zwykliśmy to sobie wyobrażać. To cała konstelacja powiązań działających w różne strony. Pamiętamy np., że polscy producenci części samochodowych spotkali się ze zmniejszonymi zamówieniami, bo brakowało wiązek elektrycznych do aut i spadła cała produkcja. Można nie być w łańcuchu produkcyjnym, zajmować poboczną gałąź, a mimo to doświadczyć boleśnie wyhamowania produkcji.
Nie wiemy, jak to się dokładnie rozegra. To, co będzie miało wpływ na ceny paliw, a być może nawet już ma wpływ, bo koncerny paliwowe lubią sobie wygładzać zmiany cen na stacjach, byśmy nie zachowywali się w sposób stadny i trochę nieracjonalny, to zniesienie tarczy antyinflacyjnej w zakresie podatków paliw. Różnica w VAT między 8 a 23 proc. oznacza, że paliwa podrożeją od 1 stycznia mniej więcej o złotówkę. Myślę, że zostanie to nieco wygładzone, ale to raczej oznacza, że ceny paliw będą powyżej tego, co teraz.
Tarcza zniknie od stycznia. Jak to się ma do naszych prognoz?
To bardziej regulowanie termometru niż temperatury. Koszty produkcji czy wytworzenia określonej grupy dóbr wyraźnie wzrosły. Jeśli decydujemy się utrzymać ceny na niższym poziomie, to ktoś musi za to zapłacić. W przypadku tarczy antyinflacyjnej, w tym roku kosztowała 30 mld zł. Rząd na pewno przeprowadza te kalkulacje kosztów względem pożytków. Ale moim zdaniem nie jest do końca sprawiedliwe, że właściciel paliwożernego, luksusowego samochodu, który co weekend dla przyjemności jedzie na drugi koniec Polski, dostanie de facto większą korzyść z tej tarczy, niż ktoś gorzej sytuowany, kto jeździ tylko do pracy.
Dlatego ta zmiana, jeśli chodzi o paliwa, jest uzasadniona, słuszna. Abstrahując od tego, że rząd w jakimś stopniu słusznie uzasadnia ją presją ze strony Komisji Europejskiej. Do żywności takiej presji z Unii nie ma, tutaj obniżenie VAT-u na żywność do zera, to jest krok, który powoduje, że pożytek z tarczy trafia do najbardziej potrzebujących, więc społecznie to bardziej sprawiedliwe rozwiązanie. Wydaje mi się, że nie ma możliwości, by ktokolwiek do wyborów z tego rozwiązania zrezygnował, to byłby samobój.
Do końca roku będzie względnie spokojnie w kontekście rat? RPP podniesie stopy?
Moim zdaniem RPP ma teraz lepsze argumenty, by uzasadnić dalsze niepodwyższanie stóp procentowych, nie do końca zgadzam się z tym, że poziom stóp procentowych jest adekwatny, ale tym razem raczej nie dojdzie do podwyżki stóp. Albo ziści się scenariusz, który kreśli RPP, dość ryzykowny, czyli inflacja będzie schodziła i obecna wysokość stóp nie nakręci inflacji bazowej, albo do ewentualnych podwyżek wrócimy po wyborach.
Mamy sytuację napiętej liny. Z jednej strony hamuje konsumpcja, wyższych cen klienci nie przełkną, a koszty produkcji wciąż rosną. Dokąd to prowadzi?
Według oficjalnych danych o PKB za III kwartał konsumpcja w Polsce wzrosła o 0,9 proc. Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że w tym czasie przybyło 3,5 proc. mieszkańców Polski, to oznacza, że PKB na głowę spada w tempie ok. 2 proc. Czyli w takim tempie spada dobrobyt Polaków.
Polska gospodarka trzyma się innymi nogami, m.in. nogą zwiększonych wydatków sektora publicznego, ale te wydatki mają określone kierunki, nie wszyscy z nich korzystamy. Początek trudności w gospodarce wzmaga taki efekt, że każdy z nas ma jakieś bufory bezpieczeństwa finansowego czy możliwość poratowania się wsparciem rodziny. Według aktualnych danych, te bufory bezpieczeństwa zaczęły się powoli wyczerpywać. Jesteśmy na początku problemów, z lekko wyczerpanymi buforami, w nadziei na to, że znowu uratuje nas polityka gospodarcza.
Nie uratuje?
Tymczasem polityka gospodarcza w ostatnich cyklach ratowała nas głównie poprzez pobudzanie konsumpcji, zapewnianie dochodu. Dziś kryzys nie wynika z tego, że boimy się wydawać pieniądze. Kryzys wynika z tego, że nie możemy za ten bieżący dochód kupić dość produktów, bo ich brakuje. Spadła dostępność dostaw zarówno ze względu na pandemię, jak i dzisiejsze lockdowny w Chinach, wojnę w Ukrainie. Ale też na inne zjawiska o charakterze długoterminowym, na których rozwinięcie nie mamy czasu, czyli deglobalizacja, podwyższone ryzyko ciągłych szoków, jak sankcje, czy demografia - kurcząca się liczba rąk do pracy, globalnie i w Polsce.
W związku z tym mamy zjawisko, które z jednej strony skutkuje spadkiem produkcji, a z drugiej cen. To jest jedno i to samo zjawisko. Żeby mu zaradzić, powinniśmy uderzyć w jądro problemu, a nie w dochody, bo to nie pieniądzem załatwimy więcej chleba, igrzysk, ropy, gazu czy nawozów sztucznych. Widzimy na przykładzie węgla, że w ustawie można wpisać dowolną cenę i dostępność, ale realny towar będzie warunkiem tego, żeby te obietnice czy nadzieje zostały spełnione. Problemem są nie tylko rosnące koszty i trudność z odniesieniem ich do cen, czyli presja na marże. Problemem jest wzrost zapotrzebowania na kapitał obrotowy.
Na przykład?
Jeśli kupowałem kiedyś tonę gwoździ, żeby sprzedawać je w sklepie, płaciłem 2 tys. zł. Teraz ta sama tona kosztuje 3 tys. zł. To znaczy, że skądś muszę ten tysiąc wyjąć, by utrzymać ofertę gwoździ. Firmy po tym, jak zwiększały zapasy w końcówce zeszłego roku, bo były dobre prognozy, boją się o popyt, wolą zredukować zapasy, nieco zejść z kapitału obrotowego. Zamiast ryzykować i się zapożyczać, wolę kupić 700 kg tych gwoździ, będę miał mniejszy zapas i asortyment, ale dzięki temu nie będę na progu kryzysu w niepewnych okolicznościach.
I co z tego wynika?
Firmy rekordowo mało inwestują. Teoretycznie niedawno dużo zarabiały, jeśli chodzi o rentowność, teraz mają rekordowo wysokie zadłużenie. To pokazuje ogromny wzrost zapotrzebowania na kapitał obrotowy, dlatego firmy decydują się redukować produkcję. Szok podażowy, niedobór surowców energetycznych z wolna zaczyna przenosić się na obniżoną produkcję w całej gospodarce i to jest prawdziwe zagrożenie, w które trzeba uderzyć, by ten chwilowy szok nie stał się permanentnym.
Kolejnym rozwiązaniem, które bym widział, byłoby wsparcie i pobudzenie inwestycji, szczególnie tych efektywnościowych, bo od tego, jakie inwestycje zrealizujemy dziś, zależy, ile gospodarka będzie mogła wytwarzać za 3 lata, ile miejsc pracy się pojawi i jaki będzie dobrobyt Polaków. A nie od ilości pieniędzy, które dostaniemy na konto.
Krzysztof Majdan, money.pl
Jeśli chcesz być na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami ekonomicznymi i biznesowymi, skorzystaj z naszego Chatbota, klikając tutaj.