Patriotyczno-ekspercki – takim mianem prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński określił w poniedziałkowym wywiadzie dla Polskiej Agencji Prasowej nowy rząd Mateusza Morawieckiego.
Dodał, że skład rządu to jego pomysł i że chociaż nie zabraknie w nim znanych nazwisk, to chodziło mu o to, by polityków było jak najmniej. – Chcemy zaproponować nowe twarze i konkretną propozycję wobec Sejmu, prezydenta i społeczeństwa – podkreślił prezes Kaczyński.
Istotna zmiana czy korzyści? O co tu chodzi?
– Za tymi nowymi twarzami w rządzie kryją się najbliżsi i najbardziej zaufani współpracownicy Mateusza Morawieckiego – przekonuje prosząca nas o anonimowość osoba, która dobrze orientuje się w sytuacji w PiS.
Nasz informator dodaje, że kierownictwo PiS w obliczu porażki politycznej, jaką jest niezdolność do samodzielnego rządzenia krajem, robi dobrą minę do złej gry i wmawia Polakom, że wybitni eksperci i patrioci zgodzili się firmować tymczasowy rząd Morawieckiego.
Będą to robić jednak tylko przez dwa tygodnie. Tyle bowiem czasu przetrwa nowy rząd do czasu odrzucenia go w Sejmie przez nową większość.
Zdaniem naszego rozmówcy, prawda jest taka, że Morawiecki "powyciągał" ludzi z trzeciego czy czwartego szeregu politycznego, albo takich, dla których powołanie do nowego rządu może być już ostatnią nominacją polityczną w życiu, oferując im w zamian wymierne korzyści.
I nie chodzi tu wcale o odprawy finansowe, bo w przypadku osób, które nie były wcześniej w rządzie Morawieckiego, będzie to miesięczne wynagrodzenie w kwocie ok. 17,7 tys. zł brutto, ani też o mgliste obietnice politycznych synekur, jeśli kiedyś PiS wróci do władzy.
Korzyścią dla tych osób będzie to, że pełniły one istotne funkcje w państwie w randze sekretarzy stanu. – Taki wpis w CV otwiera drzwi w wielu międzynarodowych instytucjach, szczególnie w obszarze konsultingu i szeroko rozumianego doradztwa – mówi nasz informator.
Premierem i ministrem się bywa, a nie jest
Jako przykład takiej osoby, nasz rozmówca wskazuje na karierę m.in. Kazimierza Marcinkiewicza. Był premierem rządu PiS od 29 października 2005 r. do 10 lipca 2006 r., czyli tylko przez osiem miesięcy.
Po złożeniu dymisji z funkcji premiera dostał ofertę pracy w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju, a następnie jako doradca w Goldman Sachs i w wielu międzynarodowych firmach konsultingowych oraz w zagranicznych izbach handlowych, czym chwali się w swoim oficjalnym angielskim CV.
Zapytaliśmy Marcinkiewicza, czy funkcja premiera była dla niego trampoliną w międzynarodowej karierze, chociaż nie pełnił jej długo i czy taka pozycja w CV faktycznie otwiera drzwi w prywatnych firmach. Do czasu publikacji tekstu odpowiedź nie przyszła.
Zdaniem naszego informatora, w niektórych fundacjach, funduszach czy firmach doradczych na świecie nie ma znaczenia, ile czasu dana osoba sprawowała funkcję w rządzie, ani z czyjego ramienia była ta nominacja. Liczy się sam fakt jej sprawowania.
Nie mają również wielkiego znaczenia jej kompetencje zawodowe, a raczej ich brak – liczy się to, że dana organizacja pozyskała byłego premiera czy ministra, co jest równoznaczne z tym, że ma ona dojścia do wpływowych osób w danym kraju.
– Tu chodzi o nobilitację, uwiarygodnienie i prestiż takiej organizacji. Pozyskanie osób, które mają w CV wpis, że były ministrami, nie jest wcale takie proste, bo ich zasób na rynku jest ograniczony – przekonuje nasz informator.
"Drzwi obrotowe", nie dla każdego
Zdaniem ekonomisty i eksperta rynku pracy Łukasza Komudy osoby, które zgodziły się być ministrami przez dwa najbliższe tygodnie, mogą nie móc odmówić prezesowi PiS lub premierowi wykonania takiego polecenia lub kierują się wobec nich polityczną lojalnością.
Przyznaje on jednak, że dla części tych osób funkcja ministra będzie najjaśniejszym punktem w ich CV, nobilitacją.
– Niektórzy zdążą w czasie tych dwóch tygodni wyrobić sobie służbowe tabliczki na drzwiach gabinetów oraz wizytówki, dodać zdjęcie do galerii, które wiszą w gmachach resortów, czy zrobić kilka pamiątkowych zdjęć z wpływowymi politykami – wylicza z uśmiechem nasz rozmówca.
Dodaje, że o ile w przypadku rynku krajowego wszyscy na ogół wiedzą, w jakich okolicznościach te osoby zostały powołane na swoje stanowiska i w jakich je straciły, to w przypadku zagranicznych rynków pracy taka wiedza może nie być już tak łatwo dostępna.
Ekspert podkreśla, że dla zagranicznych pracodawców, którzy nie są dobrze zorientowani, takie osoby wydają się atrakcyjnymi nabytkami, szczególnie że "drzwi pomiędzy polityką a światem biznesu są często obrotowe".
Dodaje, że tacy dwutygodniowi ministrowie mogą być dla biznesu cenni, o ile faktycznie mają dobre kontakty w swoim kraju, znają dobrze procedury i wiedzą, jak pewne procesy np. przyspieszyć.
A to oznacza, że nie każdy z nowych ministrów w rządzie Mateusza Morawieckiego będzie miał szansę zrobić międzynarodową karierę.
Katarzyna Bartman, dziennikarz money.pl