"Gospodarka, głupcze" – hasło ze zwycięskiej kampanii prezydenckie Billa Clintona w 1992 r. przeszło do historii nie tylko amerykańskiej polityki. Jego echa wracają też 32 lata później, ponieważ tematy ekonomiczne są jednymi z kluczowych pól ostrego sporu, w ramach którego padają znacznie mocniejsze określenia politycznego rywala niż "głupiec".
O ile w Polsce na amerykańskie wybory patrzymy w dużej mierze przez pryzmat polityki zagranicznej USA wobec naszego regionu świata, z Ukrainą i Rosją na czele, o tyle zwykli Amerykanie zainteresowani są przede wszystkim swoimi portfelami. Już sama ocena tego, czy i komu w USA żyje się obecnie coraz gorzej czy coraz lepiej jest przedmiotem gorącej debaty.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Inflacja w USA problemem przed wyborami prezydenckimi
Inflacja w USA odcisnęła piętno na budżetach domowych, a istotne problemy, takie jak dostęp do mieszkań, koszty edukacji czy opieki zdrowotnej, pozostają w dużej mierze nierozwiązane od lat. Stąd w licznych sondażach (np. Gallupa) to właśnie tematy ekonomiczne są uznawane za najważniejsze w tej kampanii. Konkurować z nimi mogą tylko ogólna jakość przywództwa i imigracja, a więc kwestie pośrednio również wpływające na gospodarkę.
Debata Harris-Trump wciąż (prawdopodobnie – obowiązującą obecnie datą jest 10 września) przed nami, więc kandydaci prowadzą pojedynek korespondencyjny. Już można jednak nakreślić najważniejsze punkty programu Kamali Harris i Donalda Trumpa dotyczące gospodarki.
Trump: podatki w dół, cła w górę
Sztandarowym pomysłem gospodarczym Donalda Trumpa są cła. Według byłego prezydenta nałożenie ceł w wysokości 10-20 proc. na wszystko, co jest importowane do USA, będzie równoznaczne z ochroną lokalnych przedsiębiorstw, a jednocześnie wyrówna warunki handlu z resztą świata, która zdaniem miliardera "zdziera" z Ameryki od lat. W centrum zainteresowania Trumpa są oczywiście Chiny, dla których ma specjalny zestaw działań: cło na chińskie towary w wysokości od 60 proc. do nawet 100 proc., połączone z zakazem inwestowania przez chińskie firmy w niektóre sektory amerykańskiej gospodarki.
W tym kontekście warto przypomnieć, że w trakcie pierwszej kadencji Trumpa na chińskie towary nałożono cła o wartości ok. 300 mld dolarów. Joe Biden nie tylko utrzymał te cła, ale nawet je zwiększył w niektórych obszarach uznanych za kluczowe (samochody elektryczne, półprzewodniki, panele fotowoltaiczne, stal, aluminium itp.). Widać więc, że gospodarcza rywalizacja Waszyngtonu z Pekinem zaostrza się niezależnie od tego, kto mieszka w Białym Domu.
Problem z cłami jest jednak taki, że na końcu płacą za nie konsumenci produktów, czyli zwykli Amerykanie. Wyższe cła oznaczają wyżce ceny, a więc wyższą inflację, a z tą Donald Trump obiecuje przecież aktywnie walczyć. Jednocześnie Trump deklaruje, że wolałby, aby dolar był trochę słabszy. To wprawdzie poprawiłoby pozycję eksporterów, ale ponownie napędziłoby inflację.
W trakcie jednego z licznych przemówień, Trump zapowiedział "użycie wszelkich narzędzi będących w rękach władz, aby pokonać inflację i szybko obniżyć ceny konsumentów". Mówiąc o inflacji, 78-letni miliarder posłużył się rekwizytami – małym i dużym opakowaniem drażetek Tic Tac, które miały obrazować zjawisko "shrinkflacji", znanej także jako "downsizing", czyli pomniejszania objętości produktów. Innym pomysłem Trumpa na walkę z inflacją jest obniżenie cen energii, m.in. poprzez poluzowanie wprowadzonych przez administrację Bidena regulacji klimatycznych czy istotne zwiększenie wydobycia ropy i gazu na terenie USA.
Lista ekonomicznych obietnic Donalda Trumpa nie może być pełna bez wspomnienia o zapowiadanej obniżce podatków. Były prezydent na podobny krok zdecydował się już w 2017 r., gdy podatek dochodowy od przedsiębiorstw ujednolicono na poziomie 21 proc. (wcześniej stawki wahały się od 15 proc. do 39 proc.), o kilka punktów procentowych obniżono też podatek dochodowy dla poszczególnych wysokości zarobków (np. z 25 proc. do 22 proc. dla 60 tys. dolarów, co odpowiadało ówczesnej medianie). Teraz kandydat Republikanów chce nie tylko utrzymać wygasające w 2025 r. przywileje podatkowe, ale iść jeszcze dalej – znieść podatki od napiwków (co ciekawe, tego chce też Harris) oraz emerytur i innych świadczeń, a firmom obniżyć podatek z 21 proc. do 20 proc.
Wszystkie te obietnice składane są w momencie, w którym zegar amerykańskiego długu publicznego bije coraz szybciej – obecnie wskazuje już ponad 35 bilionów dolarów. Z całą pewnością wzrost długu USA jest istotnym zagadnieniem, choćby za sprawą cyklicznie powracającego ryzyka "zamknięcia rządu".
Harris: 6000 dol. ulgi, dopłaty do kredytów i 3 miliony mieszkań
Wróćmy do podatków, o których Kamala Harris myśli całkowicie inaczej od Donalda Trumpa. Kandydatka Demokratów chciałaby podwyżki podatków, zarówno dla przedsiębiorstw, jak i lepiej zarabiających gospodarstw domowych – już administracja Joe Bidena wprowadziła próg 400 tys. dolarów rocznie jako granicę, poniżej której Amerykanie mają nie obawiać się wzrostu opodatkowania.
Jednym z flagowych podatkowych pomysłów Harris jest zwiększenie ulg podatkowych na dzieci. Ulga ta obecnie wynosi 2000 dolarów rocznie, urzędująca wiceprezydent chciałaby ją podnieść do:
- 6000 dolarów w pierwszym roku życia,
- do 3600 dolarów dla dzieci w wieku 2-5
- oraz do 3000 dolarów dla pozostałych dzieci.
Co ciekawe, zwiększenie pomocy państwa dla rodziców popierają też Republikanie. Kandydat na wiceprezydenta tej partii JD Vance zasugerował, że ulga na dziecko mogłaby wzrosnąć do 5000 dolarów rocznie (ok. 416 dol. miesięcznie, czyli ok. 1587 zł), choć zaproponował wyłączenie z tego programu najlepiej zarabiających. Jak widać, polityczna siła amerykańskiej wersji 500/800+ jest równie mocna co u nas.
Z krytyką ze strony politycznych przeciwników spotkały się natomiast sugestie Kamali Harris dotyczące regulowania cen w celu walki z inflacją. 59-letnia kandydatka zestawiła ze sobą istotny wzrost cen żywności w ostatnich latach z zyskami korporacji z sektora żywnościowego.
- Jako prezydent zajmę się wysokimi kosztami żywności. Wiemy, że ceny wzrosły w trakcie pandemii, kiedy łańcuchy dostaw zostały zerwane. Jednak łańcuchy te już się odbudowały, a ceny wciąż są za wysokie – powiedziała Harris w trakcie wiecu w Raleigh w Północnej Karolinie.
Na krytyczne komentarze dotyczące ręcznego sterowania cenami nie trzeba było długo czekać, nie tylko ze strony Republikanów, ale i wytykających błędy takiej polityki autorów artykułów w "The Wall Street Journal", "Financial Times" czy "The Economist".
Emocje – podobnie jak w Polsce program Kredyt 0 proc. – budzi także zapowiedź Kamali Harris dotycząca wsparcia osób chcących kupić swoją pierwszą nieruchomość mieszkaniową w postaci 25 000 dolarów od rządu na wkład własny (według szacunków program mógłby objąć nawet 4 mln osób). Demokratka chce przyciągnąć wyborców także wizją stworzenia warunków pozwalających na budowę dodatkowych 3 milionów mieszkań w ciągu czterech lat jej prezydentury. Miałoby do tego doprowadzić m.in. ograniczenie biurokracji czy większy dostęp do kredytów dla przedsiębiorstw budowlanych. Innym działaniem namierzonym na zwiększenie dostępności mieszkań miałoby być nałożenie ograniczeń na fundusze inwestujące w mieszkania czy ściślejsza kontrola czynszów.
Ameryka w portfelu Polaka
Każda kampania wyborcza w dowolnym kraju to czas, w którym objawia się przewaga polityki nad ekonomią. Byle dostać więcej głosów, byle objąć urząd, a potem "jakoś to będzie". Nie inaczej jest w USA, gdzie stawka jest prawdopodobnie najwyższa na świecie. W czasie trwającej kampanii pewnie usłyszymy jeszcze sporo zapowiedzi, które przyprawią ekonomistów o ból głowy.
Niezależnie jednak od tego, kto zostanie prezydentem, Ameryka pozostanie ekonomicznym liderem świata i krajem o największej gospodarce, najsilniejszym rynku kapitałowym, najbardziej innowacyjnych przedsiębiorstwach itd. Rola lokatora Białego Domu jest ważna, ale tylko skrajnie czarny scenariusz mógłby zakładać, że wystarczą 4 czy nawet 8 lat, aby doprowadzić do gospodarczego upadku Ameryki. Od tego, kto będzie sterował amerykańską polityką gospodarczą – oprócz prezydenta sporą rolę odgrywa też Kongres, do którego również trwają wybory – w dużej mierze zależeć będzie jednak finansowa codzienność mieszkańców USA oraz amerykańskich przedsiębiorstw, w tym spółek z Wall Street.
Z naszej perspektywy warto zauważyć, że coraz więcej polskich inwestorów inwestuje w zagraniczne spółki (bezpośrednio czy przez ETF-y), wśród których dominują większe i mniejsze firmy amerykańskie. To nowość, ponieważ poprzednie pokolenia Polaków takiej możliwości nie miały, choć na Amerykę również liczyły w kwestiach bezpieczeństwa.