Jednym ze znaków rozpoznawczych pierwszej kadencji Donalda Trumpa w fotelu prezydenta USA było podniesienie ceł na towary z Chin o wartości ok. 300 mld dol. Po zmianie warty w Białym Domu w 2021 r. Joe Biden nie tylko utrzymał te cła, ale nawet je zwiększył w niektórych istotnych obszarach, takich jak stal, aluminium, auta elektryczne czy fotowoltaika. Zaostrzanie polityki celnej trwa nadal – we wrześniu 2024 r. administracja urzędującego prezydenta dorzuciła kolejny pakiet ceł na chiński import o wartości 18 mld dol.
"Prezydent Biden podejmuje działania na rzecz ochrony amerykańskich pracowników i przedsiębiorstw przed nieuczciwymi działaniami handlowymi Chin" – tego typu nagłówki można przeczytać na stronie Białego Domu. Równie dobrze ich bohaterem mógłby być Trump.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Przykład ten dobitnie pokazuje, że rywalizacja Waszyngtonu z Pekinem o gospodarczy prymat na świecie nasila się niezależnie od tego, kto mieszka w Białym Domu. Znacznie bardziej stabilna jest kwestia tego, kto urzęduje w Zhongnanhai – kompleksie budynków zlokalizowanym w pekińskim Zakazanym Mieście, zajmowanym od 1949 r. przez kierownictwo Komunistycznej Partii Chin. Tym bardziej że Xi Jinping najwyraźniej nie ma zamiaru dzielić się władzą z towarzyszami, a nawet sama krytyka przywódcy ChRL może być czymś ryzykownym.
– Chińczycy rozumieją, że bez względu na to, kto wygra wybory w USA, konflikt między Pekinem a Waszyngtonem będzie eskalował. Ale bardziej obawiają się powrotu nieprzewidywalnego Trumpa niż kontynuacji dotychczasowej polityki przez Harris - komentuje Maciej Kalwasiński, analityk Ośrodka Studiów Wschodnich.
Trump straszy gigantycznymi cłami
W trakcie dobiegającej końca kampanii wyborczej Donald Trump zdecydowanie przebił swoje wcześniejsze zapowiedzi wobec partnerów handlowych, w tym Chin. Cały świat "na dzień dobry" może liczyć na cła rzędu 10-20 proc., a w Państwo Środka administracja Trumpa zamierza wycelować cła minimum 60-procentowe. Ekonomiści zachodzą w głowę, jakie byłyby konsekwencje dla amerykańskiej i światowej gospodarki oraz portfeli samych Amerykanów (wzrost ceł to wzrost cen), jednak Republikanin w te dywagacje zupełnie nie wchodzi.
Były i być może przyszły prezydent za punkt honoru stawia sobie "obronę" amerykańskiej branży motoryzacyjnej, wobec czego w czasie kampanii padły pomysły nałożenia zaporowych stawek cła na samochody spoza USA, zwłaszcza z Meksyku, oskarżanego przez Trumpa o współpracę z Chinami, np. w zakresie rzekomo zastopowanych przez kandydata Republikanów planów budowy fabryki samochodów.
– Jeżeli ja nie wygram, w ciągu trzech lat nie będzie w tym kraju przemysłu motoryzacyjnego. Nie będziecie mieli żadnych fabryk. Chiny przejmą je wszystkie, ze względu na samochody elektryczne – powiedział Trump na wiecu w Michigan.
Ostrze jego polityki celnej wycelowane jest także w kraje, które zdecydowałyby się na odejście od rozliczeń w dolarze w handlu międzynarodowym.
– Wiele państw chce porzucić dolara. Nie zrobią tego ze mną (w fotelu prezydenta - przyp. red.). Powiem im, że jeżeli porzucą dolara, to nie będą robić interesów z USA, ponieważ narzucimy 100-procentowe cła na ich towary – stwierdził kandydat Republikanów.
Pekin obawia się gwałtownej eskalacji gospodarczego konfliktu przez Trumpa. Chińska gospodarka jest w słabej kondycji, wojna handlowa to teraz ostatnia rzecz, której potrzebują Chińczycy – podkreśla Maciej Kalwasiński.
– Z drugiej strony kandydat Republikanów grozi wojną handlową nie tylko Chinom, ale i sojusznikom USA z Europy czy Azji. To wymarzony scenariusz dla Pekinu, który usilnie zabiega o neutralność innych państw w rywalizacji między Stanami Zjednoczonymi a Chinami – dodaje analityk OSW.
Znacznie mniej wylewna w komunikowaniu przyszłej polityki wobec Chin jest Kamala Harris. "To USA, a nie Chiny, wygrają w XXI wieku" – tego rodzaju ogólniki padały z ust kandydatki Demokratów. Amerykańscy komentatorzy spodziewają się po niej kontynuacji linii Bidena, a więc stabilnego kursu nastawionego na punktowanie chińskich przewag w kluczowych obszarach rywalizacji z USA oraz ochronę interesów amerykańskich korporacji.
– Harris to dla Pekinu na pewno mniejsze ryzyko. Ale Chińczycy nie mają złudzeń: kandydatka Demokratów będzie starała się powstrzymywać rozwój ChRL. I bardziej niż Trump będzie gotowa do współpracy z sojusznikami USA – przewiduje Kalwasiński.
Co ciekawe, osobiste - prywatne - związki z Chinami ma demokratyczny kandydat na wiceprezydenta. Tim Walz przez rok uczył angielskiego w mieście Foshan, dokąd trafił w historycznie ważnym 1989 r. Mało tego, polityk spędził w Chinach miesiąc miodowy ze swoją żoną Gwen, a w wywiadzie z 2016 r. przyznał, że w sumie był w Chinach "około 30-krotnie". W innej wypowiedzi przyznał też, że w Hongkongu (jeszcze za czasów brytyjskiego panowania) bywał "dziesiątki razy". Tego rodzaju deklaracja natychmiast spotkała się z oskarżeniami sympatyków przeciwnego obozu politycznego, którzy w osobie Walza dopatrywali się nawet chińskiego agenta wpływu.
Tajwan, technologie i rocznica w 2027 r.
Inne pole rywalizacji amerykańsko-chińskiej stanowi obszar szeroko pojętego bezpieczeństwa, z militarnym aspektem na czele. W centrum uwagi znajduje się oczywiście Tajwan, z którym "zjednoczyć się" chciałby Pekin, a którego gwarantem niezależności pozostaje Waszyngton.
Recepta Trumpa na odstraszanie ChRL od Tajwanu jest prosta – groźba ceł na poziomie 150-200 proc. oraz jednoczesne uchodzenie w oczach Xi Jinpinga za szaleńca. Od samego Tajwanu kandydat republikański wymaga natomiast wyższych wydatków na zbrojenia, unikając jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o to, czy w razie konieczności USA przyjdą wyspie z pomocą.
Jasnych deklaracji nie składa także Harris, ograniczając się do wypowiedzi o "wspieraniu zdolności obronnych Tajwanu". Jest to więc kontynuacja tradycyjnej amerykańskiej polityki, polegającej na przyjmowaniu do wiadomości roszczeń Pekinu wobec Tajwanu, ale niepopierania ich oraz utrzymywaniu formalnie nieoficjalnych relacji z rządem w Tajpej.
W trakcie nowej kadencji w centrum uwagi znajdzie się rok 2027, który od dawna jest przez komentatorów wskazywany jako najwcześniejsza możliwa data inwazji na kraj, który Pekin uważa za zbuntowaną prowincję. Data nie jest przypadkowa – to setna rocznica Powstania w Nanchangu, które zapoczątkowało wojnę domową w Chinach i uznawane jest za początek istnienia Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, kontrolowanej formalnie nie przez rząd, ale przez kierownictwo Komunistycznej Partii Chin.
Tajwan to także technologie, w tym przede wszystkim zaawansowane mikroprocesory, będące jednym z kluczowych elementów światowego obiegu gospodarczego. Na finiszu kampanii Kamala Harris odwiedziła fabrykę półprzewodników w Hemlock w stanie Michigan. Przypomniała o przyjętej przez administrację Bidena ustawie CHIPS and Science Act promującej produkcję zaawansowanych urządzeń w USA w celu uniezależnienia się od importu z Azji – obecnie z Tajwanu, a w przyszłości z Chin, które pracują nad zwiększeniem własnych mocy produkcyjnych i rozwoju tej gałęzi technologii.
Donald Trump skrytykował tę ustawę, zarzucając jej pompowanie pieniędzy do kieszeni zagranicznych korporacji (tajwański TSMC otrzymał 11,6 mld dol. wsparcia na budowę fabryki w Arizonie). Z kolei wobec samego Tajwanu polityk wysunął zarzut o "kradzież amerykańskiego przemysłu produkcji mikroprocesorów". Remedium Trumpa? Łatwo zgadnąć – cła na import tych towarów, które miałyby przyciągnąć produkcję do Stanów Zjednoczonych.
Niezależnie od tego, kto wygra wybory prezydenckie w USA, Chiny pozostaną głównym rywalem Ameryki w walce o światowy prymat. Konsekwencje tej rywalizacji odczujemy wszyscy. Tak jak odczuliśmy włączenie przed laty Chin do światowego obiegu gospodarczego (tanie produkty z ChRL podniosły naszą jakość życia), czemu zielone światło dali sami Amerykanie.
Michał Żuławiński, Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych