10,5 miesiąca trzeba czekać w kolejce do ortopedy, traumatologa czy chirurga naczyniowego. Do neurochirurga trzeba odstać 9,6 miesiąca, a do endokrynologa 7,6 miesiąca. Dopiero po ponad półtora roku od wizyty w POZ jest szansa na operację wymiany zastawki serca. W przypadku endoprotezoplastyki stawu kolanowego to prawie dwa lata, a przy usunięciu żylaków nóg - niemal trzy.
To jedynie wycinek tego, na co muszą być gotowi Polacy czekający w kolejkach do specjalistów. Jak wynika z ostatniego raportu fundacji Watch Health Care, obrazującego sytuację na wrzesień 2021 r., średni czas oczekiwania do specjalisty to 3,4 miesiąca.
To oznacza, że pierwszy raz od 2014 roku średni czas oczekiwania na wizytę u lekarza zmalał. Jednak, jak stwierdza fundacja, "zaobserwowana zmiana nie wpływa znacząco na polepszenie dostępu do świadczeń". - 3,4 miesiąca to wciąż dużo za długo - zaznacza w rozmowie z money.pl dr Andrzej Matyja, prezes Naczelnej Izby Lekarskiej.
Poprosiliśmy resort zdrowia o odniesienie się do tych danych, jednak do momentu publikacji nie uzyskaliśmy komentarza.
Rząd znosi limity
W walce z kolejkami do lekarzy spektakularnego sukcesu brak. Mimo że w marcu ubiegłego roku rząd ogłosił zniesienie finansowych limitów do 4 specjalności: kardiologa, neurologa, endokrynologa i ortopedy, przeznaczając na to 300 mln zł z NFZ.
Kolejne miliardy mają zostać wydane w ramach jednego z filarów Polskiego Ładu, czyli szumnie zapowiedzianego programu "Plan na zdrowie". To koszt łącznie 122,4 mld zł, a średniorocznie - 13,6 mld zł. Od lipca 2021 r. resort zdrowia zniósł wszystkie limity do specjalistów, co miało rozwiązać problem kolejek do lekarzy.
Efekt? Według WHC największą poprawę widać np. w dostępie do świadczeń z zakresu endokrynologi, kardiologii dziecięcej oraz stomatologii, gdzie o kilka miesięcy faktycznie skrócono czas oczekiwania na wizytę. Na sztandary PiS wyniósł również ograniczenie kolejek do leczenia zaćmy, co jednak, jak pisaliśmy w money.pl, skończyło się tym, że kolejki są krótsze, ale pacjenci dostają najtańsze soczewki.
Zdecydowanie pogorszyła się za to sytuacja w ogólnej kardiologii, gdzie czekać musimy o prawie 3 miesiące dłużej, otolaryngologii (o 2 miesiące dłużej) oraz chirurgii dziecięcej (o 1,8 miesiąca dłużej).
- Po dwóch miesiącach od zniesienia limitów już wiemy, że to nie rozwiązało problemu, bo rozwiązać nie mogło - wskazuje prezes NIL. Dlaczego? Ponieważ administracyjna bariera była tylko jedną z licznych, o których od lat mówią lekarze i całe środowisko medyczne. - Udrożnienie zatorów w dostępie do specjalistów jednej dziedziny odbiło się na innych. To fasadowy sukces. Teoria rozmija się z praktyką - stwierdza Matyja.
Kolejki rosną, bo lekarzy ubywa
- To brak lekarzy specjalistów jest głównym problemem. Brakuje ich w Polsce około 68 tys. - wskazuje dr Matyja. - Fizycznie brakuje rąk do pracy, aby te kolejki zmniejszyć. Co z tego, że zniesiono limity, kiedy nie ma komu przeprowadzać dodatkowych operacji, nie ma komu asystować ani obsługiwać sprzętu medycznego? - pyta retorycznie szef NIL.
Według raportu OECD "Health at a Glance 2020" na tysiąc mieszkańców mamy w Polsce zaledwie 2,4 lekarza, podczas gdy średnia UE to 3,4. Tym samym pod względem dostępności lekarzy znajdujemy się w ogonie Unii Europejskiej.
Dlatego też, zdaniem prezesa Izby Lekarskiej, trzeba zwiększać nakłady nie tylko na pacjentów, ale też na wycenę świadczeń medycznych, a co za tym idzie - również pensji pielęgniarek, ratowników i lekarzy.
- Nasi medycy są przemęczeni, mają dość. Pandemia i brak poszanowania medyków, również ze strony rządu, spowodowała, że seniorzy rezygnują z pracy i przechodzą na emerytury. A stanowią oni 25 proc. środowiska - wskazuje nasz rozmówca.
Do tego problem pogłębia emigracja. Cenieni w Europie polscy lekarze przyjmowani są z otwartymi ramionami za granicą. Jak wielu wyjeżdża? Według wyliczeń OECD do połowy 2020 roku w Polsce wykształciło się 23 tys. medyków, którzy opuścili ojczyznę i pracują w krajach zachodnich.
Tylko w tym roku do sierpnia 420 medyków pobrało już zaświadczenie o postawie etycznej wydawane lekarzom i lekarzom dentystom ubiegającym się o uznanie kwalifikacji w innych krajach Unii Europejskiej.
Od blisko miesiąca trwa wielki protest medyków. Protestujący domagają się m.in. zatrudnienia dodatkowych pracowników obsługi administracyjnej i personelu pomocniczego, wprowadzenia norm zatrudnienia uzależnionych od liczby pacjentów, realnych wycen świadczeń i ryczałtów i zmian w sposobie ustalania najniższego wynagrodzenia.
Jak utrzymuje resort zdrowia, nie ma pieniędzy, aby spełnić te postulaty. Te bowiem ministerstwo oszacowało na ponad 100 mld zł rocznie.
- To niej jest walka tylko o godne zarobki, ale realną zmianę systemu, który chwieje się w posadach. Lekarzy ubywa, obniża się standardy przyznawania prawa wykonywania zawodu, a społeczeństwo się starzeje. Problem więc nie rozwiąże się sam, a jedynie nakręci. Jeśli nic nie zrobimy, to kto będzie nas leczył? - pyta dr Matyja.
We wtorek wieczorem po rozmowach z Komitetem Protestacyjno-Strajkowym medyków wiceminister zdrowia Piotr Bromber poinformował, że wśród propozycji jest m.in. wzrost wynagrodzeń w 2022 r. na poziomie 70 proc. przyrostu nakładów na ochronę zdrowia - zgodnie z ustawą 7 proc. PKB na zdrowie. Inna dotyczy przeniesienia pielęgniarek z wykształceniem średnim, ale długim stażem, do wyższej grupy zaszeregowania.