To tylko jeden z przykładów podejścia do studiów jak do optymalizacji finansowo-księgowej. - Zapisałem się na zaoczne studia ze stosunków międzynarodowych. Studia kosztują mnie w skali roku 4,5 tys. zł, ale dzięki statusowi studenta i niepłaceniu składek oszczędzam w tym czasie ok. 12 tys. zł. Wychodzi więc na to, że rocznie jestem do przodu nawet o 8,5 tys. zł. Nie wierzę w polski system emerytalny i w to, że będzie miał kto pracować na moją emeryturę - powiedział Piotr. Jest inżynierem w firmie informatycznej.
"Student" wylicza, że wybierając zatrudnienie w ramach umowy o pracę, zarabiałby miesięcznie o około 1000 zł mniej niż na umowie-zlecenie.
Nawet myślałem, żeby pochodzić na te studia. Byłem trzy razy, ale jak w tygodniu pracuję na pełen etat, to cały weekend na uczelni to już dla mnie za dużo - dodał.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Status studenta. Co daje na rynku pracy?
To wszystko jest zgodne z prawem. - Warunkiem bycia zwolnionym z opłacania składek na ubezpieczenie społeczne i zdrowotne jest wiek, który nie może przekraczać 26 lat, i status studenta. Prawo to obejmuje tylko umowy-zlecenia. Nawet jeśli student nie uczęszcza na zajęcia, ale te warunki są spełnione, składkę zdrowotną i społeczną opłaca za niego uczelnia - wyjaśnia radczyni prawna Magdalena Rycak, w rozmowie z dziennikiem.
Gdy osoba posiadająca status studenta podejmuje pracę na etat, ciężar płacenia składek częściowo spada na pracodawcę. Gdy założy ona działalność gospodarczą i będzie świadczyć pracę w ramach kontraktu B2B, to sama musi odprowadzać składki. "Kto może, bierze więc umowę-zlecenie i zapisuje się na studia" - pisze "Wyborcza".
Kolejnym przykładem takiego studenta jest Artur, który w marcu skończył studia inżynierskie, trwające 3,5 roku. Zapisał się więc do szkoły policealnej, z której skreślono go po kilku miesiącach. "Na nowych studiach planuje przesunąć obronę pracy magisterskiej na wrzesień, żeby jak najdłużej zachować status studenta, a wraz z nim zwolnienie z opłat na rzecz ZUS" - wylicza gazeta.
Sam Artur wylicza korzyści z takiego rozwiązania.
- Brutto miałem zarabiać 6,5 tys. zł, ale jeśli płaciłbym u pracodawcy ZUS, to na rękę dostawałbym 5248 zł, włączając w to PIT zerowy. Dlatego poszedłem na niestacjonarne studia magisterskie. Płacę za nie 900 zł, ale nadal mi się to opłaca. Do wyboru miałem oddawanie tego bez sensu państwu albo raz na dwa tygodnie spędzanie weekendu na uczelni i na koniec zyskanie dyplomu. Wybrałem drugą opcję - powiedział "Gazecie".
Praca dla studenta. Oto ile można zarobić
"Więcej pieniędzy na rękę bardzo się przydaje, ale..."
Ekonomista ostrzega, że obecnie obowiązujące prawo, chętnie wykorzystywane przez studentów, ma niekorzystne skutki.
- Prowadzi do zatrudniania na umowę-zlecenie zamiast na umowę o pracę. Umowy tymczasowe zazwyczaj oznaczają, że pracodawca inwestuje mniej w rozwój pracownika, a także zapewnia dużo gorsze zabezpieczenie socjalne, szczególnie w kontekście urlopów rodzicielskich. Oprócz tego mamy do czynienia z fikcyjnym zapisywaniem się na studia, co generuje niepotrzebne koszty - komentuje Maciej Albinowski, ekonomista z Instytutu Badań Strukturalnych, w rozmowie z dziennikiem.
Przypomina, że od 2019 r. osoby poniżej 26. roku życia nie płacą podatku dochodowego PIT. - Natomiast dodatkowe zwolnienie ze składek zdrowotnych i składek na ubezpieczenia społeczne jest moim zdaniem zbyt daleko idącą preferencją podatkową - ocenia.
Studenci widzą i drugą stronę medalu. Opowiada o niej Adam Ochwat z Uniwersytetu Warszawskiego i członek Warszawskiego Koła Młodych Inicjatywy Pracowniczej.
Więcej pieniędzy na rękę bardzo się studentom przydaje, ale zaczynanie kariery od śmieciówki nie tworzy dobrych widoków na przyszłość. Gdy chorujesz, nie możesz na przykład pójść na L4, nie gromadzisz funduszy na emeryturę - stwierdza.