Koszt zatrudnienia jednego wysoko wykwalifikowanego pracownika może podskoczyć o kilka tysięcy złotych w ciągu roku. Zatrudnienie dyrektora będzie droższe o kilkadziesiąt tysięcy złotych. Taki będzie efekt zniesienia limitu składek na ZUS. Pomysł właśnie wraca z konkretną datą - 2020 rok. I znów powoduje spięcia w rządzie.
- To jest zła zmiana. Będę przekonywać wszystkch ministrów i premiera, żeby z pomysłu zrezygnować - mówi money.pl Jadwiga Emilewicz, minister przedsiębiorczości i technologii. Sprawę komentowała w programie "Money. To się liczy". Podobne zdanie ma wicepremier Jarosław Gowin, szef resortu nauki i szkolnictwa wyższego. Mówi wprost w rozmowie z money.pl: to zły pomysł, będę od niego odciągał kolegów.
Po drugiej stronie sporu jest szefowa resortu rodziny, pracy i polityki społecznej Elżbieta Rafalska. Plany jej resortu warte są 5 mld zł. A takie pieniądze i dla Teresy Czerwińskiej, szefowej resortów finansów byłyby sporym zastrzykiem gotówki. A premier? Już raz zdanie zmienił.
Dwa lata temu jako wicepremier mówił "nie". Dziś premierowi bliżej do "tak". Ale Jarosław Gowin sam przyznaje, że rząd jest po to, by się spierać i dyskutować. I o 30-krotność będzie prawdziwa walka. Bo miliardy są do wyciągniecia z kieszeni przedsiębiorców.
W tej chwili zarabiający ponad 11,5 tys. zł brutto miesięcznie w pewnym momencie przestają opłacać składki na ZUS (im więcej zarabiają dane osoby w miesiącu, tym szybciej przestają płacić). W kieszeni mają więcej pieniędzy, ale nie tylko oni zyskują. Zyskuje też państwo i budżet.
Dlaczego? Bo za kilkadziesiąt lat nie będzie musiało wypłacać ogromnych emerytur. Widać to zresztą w statystykach. Emerytury powyżej 6 tys. zł pobiera w całej Polsce ledwie 20 tys. osób.
Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej ten stan rzeczy chce zmienić. Po co? W imię sprawiedliwości. Takie właśnie uzasadnienie pojawiło się w projekcie ustawy.
Wciągnięcie najlepiej zarabiających do systemu spowoduje, że i ZUS w przyszłości będzie miał więcej emerytów ze świadczeniami po kilkanaście - kilkadziesiąt tysięcy.
Pensja w dół, składki w górę
Zmiany przepisów mogą dotyczyć 350 tys. etatowych pracowników i ich pracodawców. Zniesienie limitu składek na ZUS uderza i w zatrudnionych, i w firmy.
Obie strony będą musiały na składki wyłożyć po prostu więcej. Efekt? Przy dokładnie takiej samej kwocie brutto - pracownik na rękę dostanie mniej, a pracodawca na jego zatrudnienie wyłoży więcej. Różnica powędruje na konto w ZUS.
Najlepiej to pokazać na przykładach.
Roczny koszt zatrudnienia osoby z pensją 25 tys. brutto podskoczy o 27 tys. zł. Teraz pracodawca na taką osobę musi przeznaczyć 333 tys. zł w ciągu roku. Po ewentualnych zmianach będzie to już 361 tys. zł.
Oczywiście im droższy pracownik, tym bardziej rosną koszty. Tak już za zarządcę z pensją 35 tys. zł pracodawca będzie musiał dołożyć 47 tys. zł rocznie. W przypadku pracownika z pensją 45 tys. zł (a tacy są na umowach o pracę)
koszty urosną o 67 tys. zł w ciągu roku.
To tylko jedna strona medalu. Dlaczego? Bo w tym wszystkim część pieniędzy będą też oddawać sami zatrudnieni. W przypadku pensji 15 tys. zł brutto, po roku z portfela wyparuje prawie 4 tys. zł (netto). Pracownik z pensją 25 tys. zł pożegna się w ciągu roku z 12 tys. zł. Osoba, która może się pochwalić miesięcznymi zarobkami na poziomie 45 tys. zł, netto w ciągu roku zarobi o 30 tys. zł mniej.
Trzeba podkreślić jasno, że wyższe koszty pracownicze poniosą nie tylko firmy. Dotkną one też... ministerstwa i instytucje rządowe. Przykład? Zatrudnienie Mateusza Morawieckiego na stanowisku premiera będzie droższe.
Prezydent i premier dostaną wyższe emerytury
Kancelaria Prezesa Rady Ministrów co miesiąc wykłada na jego wynagrodzenie około 17 tys. zł brutto. Z konta KPRM znika 20 tys. zł (3 tys. zł to koszt pracodawcy). Po ewentualnych zmianach roczny koszt zatrudnienia premiera urośnie o dodatkowe 20 tys. zł - choć na pasku wynagrodzenia premiera kwota brutto pozostanie dokładnie taka sama. O tyle więcej będzie musiał wyłożyć sam pracodawca. A to nie koniec zamieszania finansowego z wypłatami.
Dlaczego? Bo jednocześnie premier na konto będzie dostawał mniej. Sam też będzie musiał więcej przelać do ZUS. I dlatego urośnie jego przyszła emerytura.
Jak wynika z szacunków money.pl, zniesienie limitu składek sprawi, że świadczenie premiera po pełnej kadencji będzie o około 250 zł wyższe niż przed zmianą. Warto zrozumieć, że w tym samym czasie pieniądze (z jego i jego pracodawcy) składek w sumie dają prawo do 900 zł emerytury.
Kancelaria Prezydenta też zapłaci więcej za prezydenta Andrzeja Dudę. Prezydent co miesiąc pobiera pensję w wysokości około 20 tys. zł brutto. I Kancelaria na jego umowę przeznaczy w ciągu roku o ponad 22 tys. zł więcej niż teraz. Sam prezydent oczywiście też mniej zarobi. Przez zmiany w ciągu roku straci około 10 tys. zł na rękę. Jednocześnie - środki te trafią na jego konto emerytalne, więc dostanie więcej na starość.
Każdy rok prezydentury i wyższych składek na ZUS to około 200 zł więcej na wypłacie z Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. W ciągu całej kadencji znacznie powiększy się jego kapitał, a więc i ostateczne świadczenie. Podskoczy o około 1 tys. zł.
Jak liczyliśmy? Wzięliśmy pod uwagę dodatkowe składki na ubezpieczenie rentowe i emerytalne, które opłaca pracodawca oraz składki na ubezpieczenia społeczne pracownika. Uzyskany wynik podzieliliśmy przez przewidywany czas pobierania emerytury w Polsce. W efekcie uzyskaliśmy ewentualną nadwyżkę nad dzisiejszymi składkami.
Oczywiście nie tylko premier i prezydent uzyskają wyższe świadczenia - to scenariusz dla każdego zatrudnionego na umowie o pracę, którego dotknie zmiana limitu składek ZUS.