Mniej niż 45 dni - tyle czasu zostało do pierwszej płatności tzw. podatku handlowego, czyli oficjalnie - podatku od sprzedaży detalicznej. Zapłacą go największe sieci handlowe. Biedronka około 700 mln zł, Lidl kolejne 200 mln zł, a do tego jeszcze np. sieci ze sprzętem elektronicznym.
25 lutego przedsiębiorstwa będą musiały przelać pieniądze na konto fiskusa. Będą musiały, o ile resort na ostatniej prostej niczego nie zmieni. A się na to nie zapowiada. Już w grudniu ministerstwo Tadeusza Kościńskiego poinformowało: pobór podatku właśnie się zaczyna.
Ministerstwo Finansów zapewnia, że wprowadzenie nowej daniny to szansa dla polskich małych i średnich sieci handlowych. One najczęściej podatku unikną lub zapłacą go o wiele mniej. Resort zarzeka się też, że klienci sklepów nie zapłacą więcej przy kasie. Przerzucania podatku - zdaniem resortu - nie będzie.
Eksperci odpowiadają: sieci będą szukać rozwiązań. A jednym z nich jest podnoszenie cen lub ograniczenie liczby i wielkości promocji. W sieciowych gazetkach może ubyć wiele atrakcyjnych obniżek.
Podwyżki wynikające z wprowadzenia opłaty cukrowej doczekały się już internetowych memów - popularne napoje gazowane mają być już obiektem spekulacji, mają być droższe niż złoto lub wymienialne na mieszkania. W mediach społecznościowych pojawiły się też prześmiewcze ogłoszenia oddania kilku butelek napoju za nowy samochód wysokiej klasy.
To wszystko ma pokazywać znaczny wzrost cen. Może się jednak okazać, że 1 stycznia 2021 ruszyła tylko część podwyżek. Kolejna może się zacząć od 25 lutego. Właśnie w dniu poboru podatku handlowego.
Podatkowa obietnica
Podatek od sprzedaży detalicznej to w zasadzie podatkowa obietnica rządu Zjednoczonej Prawicy. Planowany na 2016 rok musiał czekać do 2021 roku. Powód? Starcie rządu z Komisją Europejską. Ostatecznej decyzji jeszcze nie ma, choć Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej najprawdopodobniej pozwoli na wprowadzenie opłaty. Rzecznik TSEU poinformował, że podatek nie narusza unijnych przepisów. I najpewniej wyrok pójdzie w tę stronę. Dlatego Ministerstwo Finansów "odwiesiło podatek" (bo ten formalnie był, choć wstrzymany).
Na podatek jedyny wpływ ma przychód przedsiębiorcy. To on jest podstawą opodatkowania.
Mówiąc zatem wprost: im więcej ktoś sprzedaje, tym większy podatek zapłaci. Stąd najwięcej płacić będą największe sieci handlowe w Polsce. A podatek handlowy już nazywany jest przez twórców "podatkiem, który ma wyrównywać szanse" pomiędzy małymi i dużymi firmami handlowymi.
Niemiecki gigant modowy ogłosił upadłość
I tak podatek będzie wynosić 0,8 proc. do 187 mln zł miesięcznych przychodów oraz 1,4 proc. nadwyżki ponad 187 mln zł. Nie zapłacą ci, których przychód miesięczny jest mniejszy niż 17 mln zł.
Najłatwiej to wyjaśnić na przykładzie. Sprzedawca, który miesięcznie osiągnie przychód na przykład w wysokości 400 mln zł, zapłaci podatek według stawki 0,8 proc. od przychodu do wysokości 170 mln i według stawki 1,4 proc. od kwoty 230 mln zł. To 4,5 mln zł miesięcznie.
Efekt? W ciągu roku do budżetu państwa ma trafić około 2 mld zł. Do dziś na stronach Ministerstwa Finansów wiszą informacje, że wpływy budżetowe z tytułu tego podatku pomogą w wypłacie 500+. W sumie płacić będzie 200 podmiotów.
Płatność? Do 25 dnia kolejnego miesiąca. Za styczeń firmy będą płacić w lutym - i będzie to pierwszy pobór podatku. Do tego dnia przelewy od firm będą musiały pojawić się na koncie fiskusa. Ministerstwo Finansów
Sieci handlowe wyłożą miliony
Jak wynika z szacunków money.pl, Jeronimo Martins (właściciel Biedronki) co miesiąc będzie musiał do budżetu państwa odprowadzać około 50-60 mln zł. W ciągu roku obroty sieci to ponad 50 mld zł - 1,4 proc. stawki podatku z tej kwoty daje zawrotne 700 mln zł do budżetu.
Lidl z tytułu podatku od sprzedaży detalicznej musiałby co miesiąc do kasy państwa wysyłać 17-20 mln zł w zależności od przychodów. W ciągu roku to około 15 mld zł. Podatek łączny to blisko 210 mln zł.
Ministerstwo Finansów konsekwentnie powtarza: podatek nie spadnie na klientów. "Rynek handlu detalicznego jest tak nasycony, że podniesienie cen przez jednego przedsiębiorcę spowodowałby odpływ klientów do drugiego. Nie spodziewamy się zatem zbiorowego podniesienia cen" - tłumaczy resort na swoich stronach.
Sprawę zupełnie inaczej widzą osoby związane z branżą.
- Natychmiastowego przełożenia na ceny najprawdopodobniej nie będzie, nie zobaczymy tego z dnia na dzień, tak jak w przypadku tzw. opłaty cukrowej. Najprawdopodobniej będzie to proces, bo atmosfera do podnoszenia cen jest widoczna w całej branży - mówi money.pl Robert Krzak, ekspert sektora handlu w EY, a przed laty zarządzający wielu sieci, w tym m.in. Piotr i Paweł czy Makro.
- Wykazanie już dziś, o jaką kwotę będzie drożej i na jakich produktach, jest trudne, bo sieci handlowe mają kilka możliwości. Po pierwsze najpewniej dość szybko rozpoczną renegocjacje kontraktów z dostawcami. Po drugie będą szukały oszczędności w samej organizacji. Po trzecie mogą zmieniać ceny lub ograniczać ofertę promocyjną. Nie można wykluczyć takiej opcji, że w popularnych gazetkach sklepowych pojawią się po prostu mniej atrakcyjne promocje. I to właśnie najpewniej będzie kombinacja tych elementów - dodaje Robert Krzak.
Ile więcej? Tego nie wie nikt
Ekspertom nie jest jednak ławo wskazać, jak dokładnie mogą wyglądać podwyżki. W przypadku podatku cukrowego wyliczenia pojawiały się już na etapie tworzenia legislacji. Dla podatku handlowego można w tej chwili wskazywać, ile dla fiskusa będą musiały wyłożyć poszczególne firmy.
- Podwyżek nie można wykluczyć, ale myślę, że to nie będzie pierwszy krok sieci handlowych. A na pewno nie będzie to jedyny ruch - mówi money.pl Jakub Olipra, ekspert banku Credit Agricole.
- Najpewniej sieci handlowe ruszą natychmiast do negocjacji cen, po których kupują produkty. Dla dostawców nigdy nie są to łatwe rozmowy, a teraz mogą być jeszcze trudniejsze. I tu warto zauważyć, że są produkty, których ceny można podnosić bez negatywnych konsekwencji dla sprzedaży i takie, których ceny są zamrożone. Inaczej podnosi się cenę chleba, inaczej awokado. Może się okazać, że sieci będą zmieniać ceny np. tylko części produktów - dodaje.
Wątpliwości w kwestii zmian cen nie ma Renata Juszkiewicz, prezes Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji.
- Podatek od sprzedaży detalicznej i jego stawki tworzone były blisko cztery lata temu. Nie przystają zupełnie do sytuacji na rynku - mówi.
- Sieci handlowe mają krótką ławkę możliwości. Można rozpocząć negocjacje cen z dostawcami, którzy to będą negocjować ceny ze swoimi poddostawcami lub rolnikami. Ile jednak w ten sposób można zyskać? Moim zdaniem podniesienie cen jest nieuniknione. W przypadku podatku bankowego również słyszeliśmy o tym, że klienci nic nie zapłacą. A płacimy o wiele więcej za usługi bankowe - tłumaczy.
Branża handlowa dość często powołuje się na raport Szkoły Głównej Handlowej, która zajęła się tematem w raporcie "Społeczno-gospodarcze skutki wdrożenia podatku od sprzedaży detalicznej".
Czytaj także: Koronawirus. Co trzecia firma obawia się bankructwa
Wśród propozycji ekspertów jest np. przywrócenie niedzieli handlowej, by rozkręcić obroty firm handlowych. To z kolei miałoby powiększyć wpływy z tytułu innych podatków. W ten sposób wilk byłby syty i owca cała. I oczywiście wiadomo, kto w tej układance jest wilkiem, a kto owcą.
Eksperci SGH wskazują, że spora część z płatników będzie po prostu nierentowna. A to musi oznaczać próby szukania większych zysków. Jednocześnie twórcy raportu przekonują, że tak wysoko opodatkowany zysk na świecie mają tylko dwie branże - sektor naftowy oraz sektor bankowy. I to w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.