Aż 7,5 proc. spośród 68,3 tys. działających firm gastronomicznych na rynku wpadło w poważne długi. Ich łączna wartość, wg danych Biura Informacji Kredytowych, na koniec sierpnia 2020 r. wynosiła 697,3 mln zł. Rekordziści z Mazowsza czy Pomorza mają do spłaty grubo ponad milion złotych każdy. Przedsiębiorca z Rybnika na Śląsku, prowadzący jednoosobową działalność gospodarczą, ma do oddania kwotę 3,9 mln zł.
Szanse na odrobienie strat dla wielu spośród nich po piątkowej konferencji prasowej premiera Mateusza Morawieckiego stopniały praktycznie do zera. Od soboty wszystkie lokale gastronomiczne przez przynajmniej dwa tygodnie będą zamknięte dla klientów, możliwe będzie jedynie realizowanie posiłków na wynos i z dowozem.
Paweł Kaczmarczyk, właściciel restauracji Primo z Ostrowca Świętokrzyskiego, w otworzenie firmy zainwestował oszczędności życia. Po pierwszym lockdownie nie poddał się, rozszerzył menu o dania wegetariańskie, w części lokalu otworzył też delikatesy.
- Ta decyzja rządu o zamknięciu gastronomii jest dla nas kompletnym zaskoczeniem i szokiem. Nie byliśmy uprzedzeni ani przygotowani na taką sytuację. Poza stratami, które ponoszę z powodu mniejszej liczby gości, dochodzą kolejne. Towar, który zakupiłem, ma krótkie daty przydatności do spożycia, zepsuje się – opowiada Kaczmarczyk.
Kaczmarczyk ma żal do polityków, że wprowadzając najpierw ograniczenia czasowe w działalności lokali, a teraz całkowicie je zamykając, spowodowali przeświadczenie wśród Polaków, że restauracje są miejscem niebezpiecznym, gdzie dochodzi do zakażeń, a tak nie jest. W jego restauracji na 400 m2 było maksymalnie 40 gości i pełen reżim sanitarny.
Nie on jeden znalazł się w przysłowiowej kropce. 90 proc. branży to mikrofirmy. Zamknięcie rodzinnego biznesu oznacza brak środków do życia dla całej rodziny.
- Nie wierzę, by to zamknięcie było tylko na dwa tygodnie. Myślę, że potrwa to co najmniej do wiosny przyszłego roku. Bez pomocy państwa tego nie przetrwamy – mówi wprost Kaczmarczyk.
Sebastian Hikała-Dobrzański z SHD Konsulting i szkolenia, ekspert w branży restauracyjnej, stracił przychody zarówno z obsługi wesel, jak i spotkań biznesowych oraz konferencji.
- Wszystko padło, a rachunki i daniny państwu płacić trzeba - mówi.
Jarosław Walczak, prezes Klubu Szefów Kuchni i wiceprezes izby zrzeszającej restauratorów, ocenia na szybko: - Fast foody i pizzerie sobie jakoś poradzą. Nie poradzą sobie za to restauracje, których jest 28 proc. w całej branży gastronomicznej. Każda z nich zatrudnia średnio 10-12 osób. Oznacza to, że na bruk może trafić nawet 200 tys. samych tylko pracowników. Za nimi pójdą dostawcy, którzy utracą zlecenia i płynność finansową, bo restauratorzy im nie zapłacą.
Eksperci i ekonomiści nie mają złudzeń. Kryzys zmiecie z rynku w tym roku co najmniej 10 proc. firm.
- Wedle naszych szacunków na koniec roku liczba zawieszonych działalności w branży HoReCa [hotele, restauracje, catering - red.] może sięgnąć 20 tys., z czego w samej branży gastronomicznej 7 tys., co stanowić może blisko 10 proc. wszystkich firm na rynku. Z całą pewnością część z nich już nigdy nie wróci i zostanie w efekcie zlikwidowana – mówi Tomasz Starzyk, rzecznik prasowy Bisnode, wywiadowni gospodarczej.
Adam Łącki, prezes Krajowego Rejestru Długów, nie ma wątpliwości, że aby przetrwać w gastronomii kryzys, trzeba będzie zmienić istotnie model biznesowy.
- Epidemia wymusiła na firmach zmiany, przenoszenie działalności do sieci i organizowanie pracy zdalnej. Branża gastronomiczna radziła sobie, jak mogła. Tradycyjne restauracje starały się nadrobić sprzedażą posiłków na wynos i z dowozem. W wielu przypadkach wymagało to dużej logistyki, ale pomogło przetrwać najtrudniejszy moment, a później wręcz przestawić się na inny model dystrybucji. Problemy mocno odczuły firmy cateringowe dostarczające posiłki do biurowców, gdzie liczni dotąd pracownicy przeszli na pracę zdalną – przypomina Łącki.