Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Ekonomiści do znudzenia powtarzają, że nadmierny dług publiczny jest rzeczą groźną. Żeby wziąć pierwszy przykład z brzegu: w Grecji ogromny dług państwa doprowadził dekadę temu do spektakularnej katastrofy gospodarczej, czyli praktycznie bankructwa kraju. Kosztem okazał się gigantyczny kryzys gospodarczy, w wyniku którego Grecja, szczycąca się kilkanaście lat temu PKB na głowę mieszkańca dwukrotnie wyższym od Polski, dziś ma go na poziomie o 15 proc. niższym od naszego.
Czyli jednak coś z tym długiem jest, choć dla wielu polityków "finansowanie wzrostem długu" oznacza ekonomiczny cud: można dowolnie zwiększać wydatki budżetowe, swobodnie kupując przed wyborami głosy swojego elektoratu, a żadnych konsekwencji nie ma.
Polska weszła na ścieżkę grecką
Kiedy nieco ponad cztery lata temu, na kilka miesięcy przed poprzednimi wyborami, powiedziałem w jakiś wywiadzie, że moim zdaniem Polska weszła na ścieżkę grecką, wywołało to nieco wzburzenia. Jedni zrozumieli to jako zapowiedź, że już za chwilę rząd zetknie się ze ścianą, czyli gwałtownym spadkiem ratingu i ryzykiem bankructwa. Inni reagowali oburzeniem, mówiąc, że to tylko antyrządowa propaganda, bo żaden kryzys nam nie zagraża, a finanse są w znakomitym stanie.
W dalszej części zdania wytłumaczyłem, o co mi chodziło z tą całą "grecką ścieżką", ale niestety nie wszyscy dosłuchali tego zdania do końca. Powiedziałem, że nie chodzi wcale o ryzyko bankructwa. Polska miała cztery lata temu zadłużenie publiczne w wysokości 45 proc. PKB (dziś jest to nadal tylko 50 proc.). Grecja niemal zbankrutowała, ale dopiero z długiem w wysokości 180 proc. PKB.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Co jeszcze ważniejsze, polski rząd zawsze może poprosić o pomoc Narodowy Bank Polski, który może uratować go przed bankructwem, otwierając dodatkową linię kredytową albo skupując z rynku obligacje rządowe (co w żargonie ekonomicznym nazywa się "drukowaniem pieniędzy", choć dziś, zamiast drukarki, wystarczy wcisnąć klawisz Enter). Grecja oczywiście takiej możliwości nie miała, bo używała euro, a na dodruk euro w celu ratowania Grecji musiałyby zgodzić się pozostałe kraje strefy. Mówiąc krótko, ani cztery lata temu, ani dziś Polsce nie grozi bankructwo, choć konsekwencją nadmiernego druku pieniądza może być oczywiście podniesiona przez wiele lat inflacja.
O co chodziło z "grecką ścieżką"?
No to o co chodziło z tą "grecką ścieżką"? Chodziło o to, że od czasu pamiętnej zapowiedzi podniesienia z dnia na dzień emerytur, innych świadczeń i płac minimalnych, a jednocześnie obniżenia podatków (bo tę złożoną na partyjnym wiecu zapowiedź komentowałem cztery lata temu), co rzeczywiście dało wtedy wyborczy sukces PiS, większość polskich polityków doszła do przekonania, że jedynym sposobem wygrania wyborów jest kupienie głosów wyborców. Znaczna część społeczeństwa z tym się zgodziła, oczekując od polityków takiego właśnie przedwyborczego przekupstwa. A to jest właśnie to, co działo się latami w Grecji i co doprowadziło kraj na krawędź bankructwa.
Ale przecież kiedyś i Grecja miała niskie zadłużenie. Jeszcze w końcu lat 80. poziom greckiego długu był taki jak obecnie w Polsce (50 proc. PKB). Wtedy też mogło się pod Akropolem wydawać, że opowiadanie o jakiejkolwiek groźbie bankructwa to czysta fantazja. Co roku kraj odnotowywał wielkie deficyty finansów państwa, przed każdymi wyborami partie licytowały się na obietnice wydatkowe, ale mimo to przez lata wszystko jakoś się trzymało. Potrzeba było niemal ćwierć wieku takiej polityki, zanim groźba się zmaterializowała. Ale jak się idzie ścieżką w stronę przepaści, to choćby jej krawędź była bardzo daleko, kiedyś się w końcu do niej dotrze.
Czy właśnie przegrywamy z inflacją? [OPINIA]
Jeśli nie chcemy znaleźć się kiedyś tam, gdzie znalazła się Grecja, jest dobry moment, by zmienić kierunek marszu. Niezależnie od ukrywania prawdy przez rządzących (premier wciąż twierdzi, że nasz budżet jest w świetnym stanie, choć jednocześnie informuje Brukselę o największym w historii deficycie i ogromnym przyroście długu) polskie finanse publiczne znalazły się w fatalnym stanie. Jak fatalnym nawet nie wiemy, bo dla zaciemnienia obrazu rząd używał nie tylko statystycznych sztuczek, ale również zwykłych kłamstw i przemilczeń (i tylko dzięki koreańskiej telewizji dowiadywaliśmy się przypadkiem, że rząd zaciągał w tajemnicy kolejne długi sięgające dziesiątek miliardów dolarów).
Budżet państwa stał się skarbonką służącą beztroskim wydatkom na wszystkie cele, które zamarzą się politykom, a urząd ministra finansów sprowadzony został do roli posłańca, który ma biegać i pokrywać koszty wszystkich zakupów, których dokonują.
I to jest właśnie ta "grecka ścieżka", z której musimy zawrócić. Musimy zawrócić, nawet jeśli przez wiele lat nie groziłoby nam jeszcze bankructwo. Bo gdzieś tam w oddali jest przepaść.
Prof. Witold Orłowski, ekonomista, publicysta, wykładowca akademicki