Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Z Niemiec tydzień w tydzień napływają niepokojące sygnały, świadczące o tym, że stanął tamtejszy motor wzrostu gospodarczego, czyli zorientowany na eksport przemysł. Kłopoty Volkswagena, jednej z najsłynniejszych niemieckich firm, przemawiają jednak do wyobraźni bardziej niż suche dane ekonomiczne. "Kiedy nawet VW ucieka się do masowych zwolnień, wszystko wydaje się możliwe. W Niemczech rośnie niepewność gospodarcza" – napisał we wtorek komentator "Suedwest Presse", odnosząc się do poniedziałkowych doniesień, wedle których koncern z Wolfsburga przymierza się do zamknięcia trzech fabryk.
Temat budzi emocje także w Polsce. Ze względu na to, że Niemcy są naszym największym partnerem handlowym, odpowiadającym za 28 proc. polskiego eksportu towarów, zrozumiałe są obawy, że ich kłopoty są też naszymi kłopotami. Tak jednak być nie musi i – prawdopodobnie – nie będzie. Z trzech powodów.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Niemiecka gospodarka nie stoi tylko motoryzacją
Po pierwsze, gospodarka Niemiec nie jest aż tak chora, jak mogłoby się wydawać. Nie jest w recesji (rozumianej potocznie, jako zauważalny spadek aktywności w gospodarce), tylko w stagnacji związanej głównie z zapaścią w przemyśle przetwórczym. To pokłosie skoku kosztów energii po rezygnacji z rosyjskiego gazu (i wygaszeniu energetyki atomowej) oraz tąpnięcia popytu z Chin w związku ze spowolnieniem w tamtejszej gospodarce.
Produkcja w tamtejszym przemyśle przetwórczym jest realnie (czyli licząc w cenach stałych) o 10 proc. mniejsza niż na koniec 2019 r., czyli tuż przed wybuchem pandemii Covid.19. Ale realny PKB Niemiec (całkowita wartość wytworzonych dóbr i usług finalnych) jest mniej więcej taki sam jak przed pandemią. Wniosek? Wzrost aktywności w innych sektorach kompensuje jej spadek w przemyśle. Druga hipoteza, która nie wyklucza pierwszej, jest taka, że nad Renem następuje zmiana struktury produkcji w kierunku towarów o wyższej wartości dodanej. Efektem jest spadek wolumenu produkcji przy wzroście jej wartości.
Nie ma żadnej gwarancji, że tak będzie nadal, ale większość ekonomistów zdaje się w to wierzyć. Przykładowo, najnowsze prognozy, np. autorstwa Międzynarodowego Funduszu Walutowego sugerują, że gospodarka Niemiec w tym roku będzie w stagnacji, ale w kolejnych latach będzie już się powoli rozwijała (w tempie około 1 proc. rocznie). Źródłem wzrostu ma być m.in. odbicie popytu konsumpcyjnego, dławionego wcześniej przez wysoką inflację. To możliwe, o ile zapaść w przemyśle nie doprowadzi do istotnego wzrostu stopy bezrobocia.
Gdy Niemcy oszczędzają, chętniej sięgają po polskie towary
Drugim powodem, aby bez paniki obserwować stagnację w Niemczech, jest charakter naszych powiązań z tamtejszą gospodarką. Z wyliczeń Polskiego Instytutu Ekonomicznego wynika, że wymiana handlowa z Niemcami odpowiada za mniej więcej 10 proc. PKB Polski. Tę wymianę można podzielić na dwie części. Ważniejszą (odpowiada za około 7 proc. PKB Polski) jest zaspokajanie popytu na towary i usługi samych Niemców. Drugą jest sprzedaż za Odrę dóbr pośrednich, które są składową towarów i usług eksportowanych przez Niemcy. Zapaść w niemieckim przemyśle negatywnie wpływa na tę drugą część polskiego eksportu do Niemiec. Ale ta pierwsza część w przeszłości nawet zyskiwała w okresach dekoniunktury nad Renem (ilustruje to wykres poniżej), także w 2023 r. Powód? Polskie towary są w Niemczech konkurencyjne cenowo, co ma znaczenie szczególnie wtedy, gdy tamtejsi konsumenci chcą oszczędzać.
Osobną kwestią jest to, że Polska wciąż przyciąga inwestycje zagraniczne, m.in. w związku z nearshoringiem i friendshoringiem, czyli przenoszeniem przez globalne koncerny produkcji i innych procesów biznesowych bliżej rynków zbytu lub do państw sojuszniczych. Te inwestycje w coraz większym stopniu pochodzą z innych państw niż Niemcy. W rezultacie, Polska była jak dotąd i prawdopodobnie będzie nadal w stanie zwiększać swój udział w globalnym eksporcie towarów i usług, nawet jeśli sprzedaż za Odrę miałaby maleć. Można powiedzieć, że dzięki tym inwestycjom zagranicznym polska gospodarka stopniowo uniezależnia się od Niemiec.
Polska ma wewnętrzne silniki wzrostu
Najważniejszym powodem, aby sądzić, że katar Niemiec nie skończy się grypą Polski, są nasze wewnętrzne motory wzrostu, które w najbliższym czasie będą pracowały na wysokich obrotach. Jednym z nich jest popyt konsumpcyjny napędzany szybkim wzrostem siły nabywczej dochodów. Drugim zaś nadchodzące odbicie inwestycji w związku z opóźnioną realizacją Krajowego Planu Odbudowy. Wedle niektórych prognoz, Polskę czekają dwa lata inwestycyjnego boomu, gdy nakłady na środki trwałe będą rosły w tempie zbliżonym do 10 proc. rocznie.
I to jest główna przyczyna tego, że przedłużająca się stagnacja w Niemczech nie ciąży mocno na perspektywach polskiej gospodarki. Owszem, część ekonomistów w ostatnich miesiącach obniżała prognozy wzrostu PKB Polski, tłumacząc to właśnie słabą koniunkturą u naszych głównych partnerów handlowych, ale dotyczyło to głównie tego roku, a nie dłuższego okresu, w którym możliwe byłoby przekierowanie eksportu na inne niż niemiecki rynki zbytu. W dalszej perspektywie Polska będzie, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, rozwijała się niezależnie od kondycji Niemiec. Dobrze ilustrują to przywoływane już prognozy MFW.
W kwietniu, w poprzedniej edycji swojego flagowego raportu prognostycznego ("World Economic Outlook"), ekonomiści z tej waszyngtońskiej instytucji spodziewali się, że w najbliższych dwóch latach (2025-2026) aktywność w niemieckiej gospodarce będzie rosła średnio w tempie 1,4 proc., a w polskiej gospodarce w tempie 3,4 proc. Według najnowszych prognoz, opublikowanych kilka dni temu, PKB Niemiec w tym okresie ma rosnąć w tempie 1,1 proc. rocznie, a PKB Polski w tempie bliskim 3,5 proc. Po tych rewizjach, mimo że były niewielkie, prognozy MFW sugerują, że w najbliższych latach różnica między tempem wzrostu Polski i Niemiec będzie wyraźnie przekraczała 2 pkt proc. To wynik odpowiadający długoterminowej średniej.
Grzegorz Siemionczyk, główny analityk money.pl