- Jadał pan nasze kanapki? Jadał, w biurze. Skoro teraz pracuje pan w domu, to nie jest już pan naszym klientem – tłumaczy mi obrazowo Rafał Lizun, szef firmy cateringowej Ślimak. - I w dokładnie taki sposób straciliśmy 100 proc. klientów. Nawet jeśli w jakimś biurze ktoś pracuje, to nam i tak nie wolno wejść już do budynku.
Firmę doskonale znają pracownicy biurowców w Warszawie i innych dużych miastach. Ślimak zaczął wozić kanapki do biur w 2003 roku, przez ten czas zdobywając kolejne dzielnice, budynki, firmy. W efekcie ostatnio zatrudniał już ponad 200 osób, które codziennie sprzedawały ok. 100 tysięcy kanapek i posiłków pracownikom korporacji i innych instytucji.
- Decyzję o zawieszeniu działalności podjęliśmy jeszcze zanim premier ogłosił pierwsze obostrzenia, nie było na co czekać. Widzieliśmy co się dzieje, że ludzie boją się wychodzić, że firmy wysyłają swoich ludzi do pracy w domu albo po prostu ich zwalniają – mówi Lizun w rozmowie z WP Finanse.
- Aktualnie firma stoi, planujemy wprowadzić dostawy cateringu na zasadzie diet pudełkowych. Czyli dostarczać klientom posiłki pod drzwi, do domu. Ale mam świadomość, że nawet jeśli to się uda, to i tak będzie to ułamek dotychczasowej działalności – dodaje.
Przypomina, że dotychczasowy model działalności firmy opierał się na kontaktach bezpośrednich z klientami. Dostawcy Ślimaka docierali do kilkudziesięciu tysięcy osób dziennie.
– Zatrudniałem ponad 200 osób, została połowa. Nikogo nie zwolniłem: część zrezygnowała sama, niektórym skończyły się kontrakty, wielu Ukraińców wyjechało do domu – rozkłada ręce Rafał Lizun.
Ślimaka ratują oszczędności
Szef firmy cateringowej przyznaje, że jest i tak w lepszej sytuacji od wielu innych biznesów. Ma pieniądze na przetrwanie najgorszego okresu. Pod warunkiem, że nie będzie trwał za długo.
- Gdybym nie był przygotowany, gdybym nie miał jakichś środków własnych – mam na myśli oczywiście pieniądze firmowe, gdybym je żartobliwie mówiąc "sprzeniewierzył na dywidendy", to z firmy nie zostałoby nic. W tej chwili mamy tyle, by opłacać setkę pracowników przez dwa miesiące, zgodnie z zasadami wytyczonymi przez rząd. Liczymy na to, że państwo coś z tego odda – mówi nam.
Zobacz też: Żel czy płyn "antybakteryjny" wirusa nie ubije. Polepszy ci samopoczucie, które ten tekst i tak zepsuje
Lizun ma nadzieję, że po tym okresie działalność firmy uda się wznowić.
- Patrząc w przyszłość megaoptymistycznie mam nadzieję, że po majówce uda się zacząć cokolwiek sprzedawać. Ale jeśli włączy się myślenie realistyczne, to szczerze mówiąc, raczej w to wątpię. W każdym razie dwa miesiące uda nam się wytrzymać. Co będzie później? Wolę nie mówić – wyznaje.
Tymczasem mówimy tylko o jednej firmie karmiącej pracowników biurowych. Ślimak ze swoją produkcją i zasięgiem jest liderem tego rynku, ale działa na nim przynajmniej kilkanaście innych podmiotów, zarówno malutkich, jak i zatrudniających po kilkadziesiąt osób. Wszyscy w biurowym slangu zwani są "panem Kanapką" lub "panią Sałatką". To określenie żartobliwe, bo korpopracownicy na ogół bardzo szanują ludzi, dzięki którym nie głodują w pracy.
I jest to rynek olbrzymi. W samej Warszawie jest prawie 6,5 miliona metrów kwadratowych powierzchni biurowej. Tę przestrzeń na co dzień zasiedla aż 920 tysięcy pracowników - wynika z danych dostarczonych nam przez Platformę REDD, największe źródło danych o biurowcach w Polsce. Dzielnica Wola to miejsce pracy prawie 200 tysięcy osób, na Mokotowie pracować może prawie 233 tysiące ludzi, w Śródmieściu ponad 220 tysięcy.
W innych miastach - większych i mniejszych - na posiłki czekały kolejne miliony pracowników biurowych. Teraz ten kawałek gastronomicznego tortu stoi w miejscu.
- Pomocy od państwa nikt generalnie jeszcze nie dostał. Ale, jak rozumiem, będzie tu obowiązywała zasada – daj coś i dopiero poproś, by dostać to z powrotem. Poza tym to, co rząd przedstawia, nie jest specjalnie atrakcyjne ani dla mnie, ani na przykład dla naszych partnerów na umowach B2B. Chodzi przede wszystkim o ten próg obrotu. Dlaczego obrotu a nie zysku? Przecież przy 15 tysiącach obrotu nikt nie musi mieć nawet zarobku w wysokości minimalnej pensji – przypomina.
Mowa tu o warunkach, jakie należy spełniać, by móc ubiegać się o postojowe i umorzenie składek ZUS. Taką ulgę może dostać samozatrudniony lub firma zatrudniająca do 9 osób, o ile miesiąc wcześniej nie miała przychodu wyższego niż 15 681 zł. A to oznacza, że każda firma zatrudniająca powyżej 5 osób z płacą minimalną i tak nie załapie się na pomoc rządu. Dlaczego? Bo koszty zatrudnienia szóstej spowodowałyby, że firma miesiąc w miesiąc dokładałaby do interesu.
Dodaje, że nie jest tak, iż na pomoc od państwa nie liczy. Dopłacanie do pensji pracownika i ZUS-u jest potrzebne. Przedsiębiorcy oczywiście chcieliby więcej, ale i taką pomocą nie pogardzą.
- Jak to ktoś zauważył – rynek pracownika się już skończył. Więc problemu z ludźmi do pracy nie będzie, dla mnie ważniejsze w tym momencie jest to, żeby mieli do czego wrócić. I wrócimy jeszcze silniejsi i zmotywowani, mimo wszystko optymistycznie patrzymy w przyszłość. Kiedyś to się musi skończyć i tego się trzymamy – mówi Lizun.
Zapisz się na nasz specjalny newsletter o koronawirusie.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl