Powód zatrudniony był w firmie holującej uszkodzone samochody. W trakcie zatrudnienia z własnej inicjatywy zaczął prowadzić notatnik, w którym zapisywał przepracowane godziny nadliczbowe. Doszedł do wniosku, że od października 2015 r. do grudnia 2017 r. wypracował nadgodziny, za które należało mu się 33 tys. zł. Po tym, jak z końcem 2017 r. rozwiązał umowę o pracę, wystąpił do spółki o wypłatę wynagrodzenia za pracę w godzinach nadliczbowych. Pracodawca zakwestionował sposób wyliczenia owych nadgodzin. Sprawa trafiła do sądu – relacjonuje "Express Ilustrowany".
Mężczyzna jako jedyny pracownik nie przyjeżdżał co rano do siedziby firmy, lecz w domu czekał na telefoniczną informację o zleceniu do wykonania. Następnie jechał pod wskazane miejsce i odholowywał uszkodzony samochód. Średnio dziennie miał 4-5 zleceń, w weekendy o jedno lub dwa więcej.
W przerwie między zleceniami mógł wrócić do domu i tam czekać na kolejny telefon.
Prezes spółki odmówił wypłaty pieniędzy za nadgodziny, gdyż przekonywał, że takowych zwyczajnie nie było. Twierdził, że to powód narzucił firmie określony sposób pracy (z domu), a firma poszła mu na rękę. Trudno więc upierać się przy tym, że czas spędzony w domu w oczekiwaniu na informację o zleceniu to praca – argumentował w sądzie.
Sąd nie dał wiary twierdzeniom pozwanej firmy. Nie uwierzył, że strony umowy uzgodniły, że mężczyzna będzie świadczył pracę w ramach dyżuru domowego, a wynagrodzenie będzie otrzymywał wyłącznie za godziny spędzone "w terenie" przy wykonywaniu zleceń holowania. Takie postanowienie nie znalazło się bowiem w umowie.
Ostatecznie na wyroku zaważyło to, że pracodawca nieprawidłowo podszedł do swoich obowiązków w zakresie ewidencjonowania czasu pracy. Skoro nie zliczał, ile tak naprawdę pracuje powód i określił sposobu rozliczania czasu pracy w umowie, to należy dać pierwszeństwo twierdzeniom powoda. Sąd apelacyjny, do którego odwołała się firma, podtrzymał orzeczenie w mocy.