Normalnie o tej porze w hotelach w Beskidzie Śląskim trwałyby wielkie przygotowania do przyjęcia gości, którzy są gotowi zapłacić znaczenie więcej niż w innych porach roku, byle tylko spędzić święta z widokiem na góry. A później Sylwester i ferie zimowe. Przez kilka tygodni nie tylko hotelarze, ale w ogóle wszyscy związani z obsługą turystów, łapali wiatr w żagle i mogli zarobić na kilka kolejnych miesięcy.
Od czwartku wiemy, że w tym roku to tylko mrzonki. Nie będzie żadnych wyjazdów, bo rząd zamknął nawet furtkę, jaką dawały "wyjazdy służbowe" – z rodziną, na narty.
Dla zmęczonych siedzeniem w domu Polaków to powód do smutku. Pracujący w branży turystycznej są natomiast na skraju rozpaczy. Mieli nadzieję, że gdy najtrudniejszy rok tego stulecia się skończy, będą mogli działać w marę normalnie. Nie dość, że muszą całkowicie zawiesić działalność, to jeszcze wcale nie ma pewności, że po 18 stycznia (koniec "narodowej kwarantanny") życie będzie wracało no normy. Łatwo można sobie wyobrazić scenariusz, w którym rząd jeszcze kilkakrotnie wydłuży ograniczenia.
Mirosław Bator, prezes Szczyrkowskiej Izby Gospodarczej powiedział na antenie TOK FM, że z "zaufanych źródeł" wie, że ograniczenia będą przedłużane do końca marca. Czy tak będzie, dowiemy się w przyszłości, bo patrząc na chaotyczne działania rządu (gdzie zapewnienia o tym, że "wygrywamy z pandemią" przeplatane są kolejnymi ograniczeniami) możemy założyć, że w głowach najważniejszych polityków zupełnie brak planu działania, który jednocześnie byłyby spójny, przemyślany i uzgodniony z epidemiologami.
Turystyka albo nic
Problemem zatrudnionych w turystyce – nie tylko w hotelarstwe, bo ograniczenia odbijają się na sprzedawcach pamiątek, instruktorach sportowych, przewodnikach turystycznych, o zamkniętej i tak gastronomii nie wspominając – w kurortach nie jest tylko to, że od miesięcy zarabiają procent tego, co kiedyś. W niewielkich miejscowościach turystycznych po prostu brak jest innej pracy. Nie ma tam zakładów przemysłowych, więc całe rodziny żyły z turystów. Przez co najmniej kilka najbliższych tygodni podstawą ich utrzymania będzie rządowe postojowe.
Mieszkańcy Szczyrku nie chcą się biernie przyglądać temu, co się dzieje, choć też wiele zdziałać nie mogą. W minioną niedzielę do Warszawy przyjechali górale z Podhala, by okazać rządzącym swoje niezadowolenie. Ich działania nie przyniosły żadnego skutku – wszak ledwie cztery dni później rząd i tak zamknął hotele.
W ramach protestu przedsiębiorcy ze Szczyrku wywiesili na swoich obiektach plakaty i banery. – "Najpierw ukradłeś Księżyc, teraz ukradłeś ferie", "Jesteśmy bez: pracy, pomocy, nadziei", "Nie potraficie nam pomóc, to dajcie nam pracować" – to tylko kilka z nich.
Właściciele wyciągów mają żal o brak konsekwencji
W tej sytuacji pozostają tylko apele i wezwania do rządu. Organizacja zrzeszająca działające w naszym kraju stacje narciarskie i turystyczne wystosowała do rządzących apel, w którym zarzuciła im, że czwartkowa decyzja pokazuje zupełny brak konsekwencji. Kilka tygodni temu rząd obiecał, że stoki będą otwarte, wobec czego przedsiębiorcy przygotowali się do sezonu – a naśnieżenie i dostosowanie całej infrastruktury to ogromne pieniądze. Szybko okazało się, że deklaracje polityków niewiele są warte.
"Rodzaj prowadzonej przez nas działalności wymaga precyzyjnego zaplanowania kolejnych kroków, a rozruch stacji wymaga decyzji, których konsekwencją jest duży nakład środków finansowych. Ta szczególna zima, w kształcie jakim była przygotowana przez rządzących 23 listopada, pozwalała chociaż na planowanie, a co za tym idzie – przetrwanie. Nikt nie liczył w tym roku na jakiekolwiek zyski" – czytamy w liście.
I dalej: "Konsekwencją jest totalna klęska dla branży narciarskiej. Zdecydowana większość ośrodków, które zrzeszone są w Polskich Stacjach Narciarskich i Turystycznych generują swój przychód przede wszystkim zimą. Zima dla nas – to być albo nie być".
Zauważyli ponadto, że jako branża nie zostali ujęci w tarczach, bo przecież zostali odmrożeni.
Autorzy listu przekonują, że branża przestrzegała ustaleń, które zostały wypracowane z Ministerstwem Rozwoju, Pracy i Technologii i Głównym Inspektoratem Sanitarnym.
"Nie jest tajemnicą, że przy każdym otwarciu stacji były wzmożone kontrole i niejednokrotnie nasi członkowie zgłaszali, iż na stacji ” pojawiło się więcej policji, kontrolujących i mediów niż samych narciarzy“. Dlaczego zatem odpowiedzialna branża (…) jest karana za swój profesjonalizm i specjalne, zgodne z narzuconymi reżimami przygotowanie do wymagającego sezonu?" – pytają.
Na razie jednak to pytania bez odpowiedzi. Co dalej – dowiemy się pewnie na kilka dni przed 17 stycznia.