187 mld zł – tyle według rządowego portalu gov.pl otrzymały łącznie firmy z ZUS, Polskiego Funduszu Rozwoju, Banku Gospodarstwa Krajowego, resortu pracy oraz Agencji Rozwoju Przemysłu w czasie trwającej pandemii. Początkowo, tj. w 2020 r., minister rodziny i polityki społecznej Marlena Maląg mówiła, że pieniądze te pozwoliły utrzymać 5 mln miejsc pracy, ale pod koniec 2021 r., kiedy pomoc dla przedsiębiorców nie była już warunkowana utrzymaniem miejsc pracy, wskazała, że było to "kilka milionów". Ile dokładnie, tego nie podała.
Rządowe obrachunki przedstawiane opinii publicznej znacząco różnią się od tych, które zrobiła Krajowa Izba Gospodarcza. Według KIG dzięki tarczom antykryzysowym udało się uratować od 800 tysięcy do miliona miejsc pracy w gospodarce.
Eksperci KIG zauważyli, że część tych, których rząd uratował wiosną 2020 r. zalewając firmy pieniędzmi, straciła pracę już jesienią 2020 r., kiedy pieniądze były wydzielane przedsiębiorcom według ostrzejszych kryteriów.
Szybka pomoc, odroczony upadek
Czy rekordowo niskie bezrobocie (obecnie na poziomie 5,4 proc.), którym nieustannie chwali się rząd PiS, zawdzięczamy dodrukowi pieniędzy na tarcze antykryzysowe, a ceną tego sukcesu jest szalejąca w Polsce wysoka inflacja? Ilu naprawdę jest ocalonych dzięki tej pomocy i co z tego dziś jako społeczeństwo mamy?
Prof. Paweł Wojciechowski, były minister finansów, nie ma wątpliwości, że zasypywanie gospodarki "pustymi pieniędzmi" w czasie pandemii miało głównie na celu pobudzenie konsumpcji, a co za tym idzie ratowanie dochodów państwa, a nie ratowanie miejsc pracy. Niższe bezrobocie to efekt uboczny tego działania.
- Skoro rząd podejmował decyzje o zablokowaniu gospodarki, często zresztą nieprzemyślane i nadmiernie restrykcyjne, to musiał wprowadzić też tarcze, aby nie wpadła ona w głęboką recesję – tłumaczy profesor w rozmowie z money.pl.
Zdaniem prof. Wojciechowskiego, gdyby nie dodrukowano pieniędzy na pomoc firmom, nawet tym, które nie miały widoków na przetrwanie, sytuacja byłaby dziś znacznie gorsza, bo doszłoby do gospodarczej zapaści wywołanej masowym upadkiem wielu firm w krótkim czasie. A dzięki tarczom proces ten rozłożono na wiele miesięcy.
- Tarcze antykryzysowe ograniczyły wzrost bezrobocia, ale skutkiem ubocznym tej interwencji było dalsze uzależnienie od państwa, co zakłóca konkurencję, alokację zasobów i ogólnie nie służy zdrowemu rozwojowi gospodarki – ocenia ekonomista.
Były minister finansów komentuje też najnowszy raport wywiadowni gospodarczej Coface na temat niewypłacalności przedsiębiorstw w Polsce w 2021 roku. Dokument ten potwierdza, że w minionym roku liczba niewypłacalności wzrosła o 71 proc. w stosunku do kryzysowego roku 2020. Zdaniem prof. Wojciechowskiego potwierdza potwierdza to tezę, że publiczne pieniądze posłużyły również do sztucznego utrzymywania przy życiu firm-zombie i odroczyły w czasie to, co było nieuniknione.
Potwierdza to również tezę, że żyliśmy do tej pory w szklanej bańce (wytworzonej za pomocą tarcz), która nie miała wiele wspólnego z rzeczywistością, a teraz ona pękła i rynek się oczyszcza.
Jak podają autorzy raportu, wzrost upadłości firm zauważalny jest we wszystkich sektorach gospodarki. Równocześnie rośnie też popularność uproszczonej procedury upadłościowej.
Przeszło połowa przypadków z 2021 r. nie przechodziła przez sądy. Taka możliwość prawna otworzyła się przed firmami już w czerwcu 2020 r., kiedy w jednej z ustaw covidowych wprowadzono przepis pozwalający na otwarcie postępowania restrukturyzacyjnego poprzez obwieszczenie w Monitorze Sądowym i Gospodarczym i nierejestrowanie tego w sądzie.
Miliony cierpią za milion?
Jeśli przyjmiemy wyliczenia KIG, dojdziemy do wniosku, że utrzymanie jednego miejsca pracy kosztowało podatnika średnio 187 tys. zł. Jednak główny ekonomista KIG Piotr Soroczyński uważa, że takie wyliczenie nie jest prawdziwe, wartość pomocy na jedno miejsce pracy jest bowiem bardzo trudna do wycenienia.
Soroczyński mówi również, że stawianie znaku równości pomiędzy dodrukiem pieniędzy na tarcze i wzrostem inflacji jest obarczone dużym ryzykiem błędu, gdyż nie działa to jak zwykły automat. - Inflacja w Polsce jest kosztowa. To znaczy, że drożeją czynniki produkcji (czyli zasoby i usługi wykorzystywane przy produkcji - przyp. red.). Wszystkie naraz. Nie widzę tu efektu udzielania pomocy firmom – mówi w rozmowie z money.pl główny ekonomista KIG.
Według Soroczyńskiego Polska tym razem miała odmienną sytuację niż przykładowo w 2000 r. kiedy to państwo zamknęło oczy i udawało, że nie widzi kryzysu, a firmom pozwolono masowo upadać. Teraz, jak twierdzi nasz rozmówca, już tego scenariusza nie powtórzono. I dzięki temu "pacjent", czyli gospodarka, operację przeżył. Udało się tym razem zachować tak zdolności wytwórcze, jaki i przede wszystkim "bazę podatkową".
Stało się tak m.in. dlatego, że państwo pomogło naszemu przemysłowi w utrzymaniu miejsc pracy w okresie dramatycznej niepewności. – Jeśli ma się mały lokal gastronomiczny, to kiedy zwolni się personel, w ciągu kilku dni do miesiąca można go zastąpić nowym. W przypadku kilkunastoosobowego warsztatu ślusarskiego skompletowanie załogi na nowo może zająć ok. pół roku, ale już potężnych zakładów przemysłowych nawet dwa lata – mówi obrazowo Soroczyński.
Przypomina, że to dzięki pomocy z tarcz zakłady przemysłowe, które nie zostały co prawda objęte lockdownami, ale ucierpiały przez znaczące spadki zamówień, mogły utrzymać załogi. A to pozwoliło im wyjść na prostą już w czerwcu 2020 r., podczas gdy w innych krajach Zachodniej Europy nastąpiło to dopiero późną jesienią 2020 r.
Zdaniem Soroczyńskiego miliardy złotych wpompowane w firmy przyniosły oczekiwany skutek, bo dziś zamiast dwóch milionów bezrobotnych w urzędach pracy, jest ich nieco powyżej 900 tysięcy. W dodatku te dwa miliony w statystykach mogłyby się utrzymać jeszcze przez kilka lat.
Niskie bezrobocie - z czego wynika?
Andrzej Kubisiak, zastępca dyrektora Polskiego Instytutu Ekonomicznego, przyznaje, że efektem ubocznym osłonięcia rynku pracy jest jednak podwyższona inflacja. Z drugiej jednak strony mamy najwyższą w całej historii Polski liczbę osób pracujących, która sięga poziomu 16,8 mln osób.
- Oznacza to, że za spadkiem bezrobocia w Polsce poszła poprawa aktywności zawodowej i zwiększenie udziału osób pracujących na rynku – komentuje dla money.pl Kubisiak.
Inaczej widzi to Izabela Leszczyna, posłanka KO, była wiceminister finansów. Na swoim Twitterze kilka dni temu napisała: "bezrobocia nie ma nie z powodu działań rządu PiS, ale dlatego, że aktywność zawodowa w Polsce jest niższa niż średnia w UE". Przytoczyła też dane Eurostatu, z których wynika, że w grupie wiekowej 55-59 lat aktywnych zawodowo jest 74 proc. Polaków, podczas gdy średnia unijna to 83,1 proc.
Również prof. Wojciechowski przyznaje, że poziom aktywności zawodowej Polaków jest nadal zbyt niski, zwłaszcza w grupie osób 50+. Dodatkowo nadmiarowe zgony w pandemii zmniejszyły zasoby pracy, właśnie wśród osób starszych, ale także wśród kobiet - zwłaszcza tych planujących macierzyństwo.
- Rząd nie ma pomysłu na aktywizację zawodową żadnej z tych grup społecznych, podobnie jak na zmniejszenie rosnącej luki pracowników, która przyspieszyła wskutek zmian demograficznych, ale również pandemii – ocenia ekonomista.
Zdaniem profesora przy ograniczonej podaży pracy oraz jednoczesnej stymulacji konsumpcji grozi nam ryzyko spirali inflacyjno-płacowej w krótkim okresie.
W dłuższym okresie zagrożeniem takiego modelu rozwoju może być natomiast stopniowa utrata konkurencyjności gospodarki, zwłaszcza gdy płace zaczną rosnąć szybciej niż wydajność pracy.