Na jednego ucznia przypada co miesiąc aż 1,2 tys. zł subwencji z naszych podatków - wyliczył money.pl. To przy założeniu, że płaci się przez 9 i pół miesiąca w roku (bez wakacji i ferii), czyli wtedy, kiedy szkoła pracuje. Jak otrzymaliśmy taką liczbę?
Subwencja oświatowa z budżetu państwa wynosi w tym roku 45 mld 907 mln zł. Jest to o 6,6 proc. więcej niż rok wcześniej. Ale to nie wszystkie pieniądze publiczne, które idą na oświatę.
Związek Miast Polskich wyliczył, że subwencja w latach 2017-2018 pokrywała tylko 85 proc. wydatków na same płace w oświacie. A płace to przecież nie wszystko. Trzeba jeszcze opłacić prąd, wodę, utrzymanie i remont budynków, sprzątanie, nadzór techniczny, administrację.
Zobacz też: Nauczyciele z "Solidarności" strajkują mimo porozumienia. "To już nie jest strajk związkowy"
Samorządy musiały dokładać do szkół 54,3 proc. subwencji oświatowej - wyliczył ZMP za lata 2017-2018. W samym 2018 roku było to 23,5 mld zł.
Na przykład w Gliwicach subwencja oświatowa na 2019 rok wynosi niewiele ponad 218 mln zł. Zaplanowane w tegorocznym budżecie wszystkie wydatki miasta na sektor oświaty sięgają natomiast prawie 365 mln zł. Oznacza to, że w tym roku Gliwice dokładają do edukacji ok. 147 mln zł. W Krakowie subwencja z budżetu wynosi w tym roku 899 mln zł, a z budżetu miasta pójdzie na oświatę 1,53 mld zł - podała Małgorzata Tobaszewska z biura prasowego UM Krakowa.
Gdyby proporcje utrzymały się w bieżącym roku, a wszystko wskazuje, że tak będzie (od kilkunastu lat samorządy przekazują rok po roku na edukację coraz większe kwoty), to całość środków przeznaczanych z podatków przez państwo i samorządy na oświatę publiczną wyniosłaby około 70 mld zł.
GUS podaje, że w roku szkolnym 2017/2018 uczniów w szkołach publicznych i niepublicznych z uprawnieniami szkół publicznych było 5,8 mln. Dzieląc kwotę 71 mld zł przez 5,8 mln uczniów, otrzymujemy prawie 12 tys. zł rocznie, czyli tysiąc złotych miesięcznie. Gdyby przeliczać tylko na każdy z niecałych dziesięciu miesięcy realnej nauki, to wychodzi prawie 1,2 tys. zł.
Prywatne nie strajkują
Mimo niemałej przecież kwoty, szkoły publiczne nie są w stanie normalnie wynagrodzić swoich pracowników i ci strajkują. Dlaczego nie strajkują prywatne szkoły?
Wyjaśnił to programowi TVP "Alarm" dyrektor Zespołu Szkół Związku Nauczycielstwa Polskiego w Łodzi, Mirosław Spychalski. Choć związek strajkuje, to prowadzona przez związek niepubliczna placówka - nie. Dobrze wynagradza pracowników. A poza tym rodzice płacą przecież czesne.
- Trzynasta pensja, premia jubileuszowa, premia na dość wysokim poziomie - dyrektor Spychalski wyliczał korzyści, jakie nauczyciele mają z pracy w jego szkole.
Prywatne szkoły otrzymują przy tym całą subwencję oświatową, tj. zarówno od samorządu, jak i państwa. Jak widać, przy tysiącu złotych otrzymywanych przez 12 miesięcy z subwencji pochodzącej z podatków, wystarczy, że rodzice dopłacają dodatkowo 760 zł (tyle wynosi czesne w szkole ZNP) i nauczyciel już zarabia godnie.
- Nauczyciele w naszej szkole nie strajkują, ale solidaryzujemy się z postulatami strajkujących - mówi Katarzyna Kreft, dyrektor niepublicznej Korczakowskiej Szkoły Marzeń w Warszawie. - Na dzieci pobieramy przysługującą im subwencję oświatową (państwową i samorządową - red.). Nauczyciele pracują według Kodeksu Pracy, a nie Karty Nauczyciela. Czesne wynosi 1,3 tys. zł miesięcznie. Dzieci mają sześć godzin tygodniowo języka angielskiego, więcej lekcji informatyki, a od klasy czwartej dwie godziny hiszpańskiego. Zapewniamy dzieciom pełną opiekę od 7:30 do 18:00. Pracujemy dwa tygodnie w wakacje i jeden tydzień w ferie - dodała.
Tysiąc trzysta złotych to niemało, ale ta sama Korczakowska Szkoła Marzeń, tylko w Olsztynie a nie w Warszawie, każe sobie płacić już tylko 690 zł miesięcznie. W Warszawie klasa nie przekracza 12 uczniów. W państwowych szkołach w klasie jest dwa razy więcej. Gdyby ta prywatna szkoła powiększyła klasę dwukrotnie, to właściwie nie musiałaby brać czesnego, bo subwencja dałaby prawie tyle samo pieniędzy.
"Kulawe kaczuszki", czyli równanie w dół
Fakt, że rodzice płacą, zmienia całkowicie sposób działania szkoły oraz wynagrodzenia nauczycieli. Ktoś powie - ale przecież pieniądze idą już za uczniem w szkołach publicznych i taki system przecież działa. Nie do końca.
Pierwsza rzecz, to że rodzic nie może ich wycofać, jeśli szkoła nie spełnia swojej funkcji, czyli np. nie dogadała się ze swoimi pracownikami i zamyka podwoje na strajk. Co więcej, o tym, gdzie będą tworzone nowe klasy lub nie i która szkoła ma się rozwijać, a która nie, decyduje nie rodzic, ale urzędnik.
- Cały problem polega na tym, że urzędnicy samorządowi ciągle chronią niedobre, nieradzące sobie szkoły, takie "kulawe kaczuszki" - mówi money.pl dr Małgorzata Jantos, radna Krakowa, wykładowca w Zakładzie Filozofii i Bioetyki Uniwersytetu Jagiellońskiego Collegium Medicum. Przez lata prowadziła stronę bonedukacyjny.pl, promując ideę wprowadzenia bonu, którym mogliby dysponować rodzice i płacić nim bezpośrednio w szkole.
- W Krakowie są trzy-cztery szkoły, które są wiodące. Jest takie zainteresowanie rodziców, że są w stanie "opanować" nowy budynek. Dyrektor jednej z nich powiedział: "Mam tak wielkie zapotrzebowanie uczniów, że w budynku drugim będę miał klasy A-prim". Niestety wydział edukacji zatwierdza listę zgłoszeń i mówi, że tej szkole dam dwie klasy, a nie więcej, bo inna szkoła, choć gorsza i mniej popularna musi dostać też kilka klas. Rolę decyzji, która szkoła ma działać, a która nie, zamiast rodziców spełniają urzędnicy - podaje.
Z racji tego, że rodzic nie dostał bonu do ręki (na konto) i nie płaci nim bezpośrednio, idea przekazywania pieniędzy za dziećmi w praktyce działa w sposób "kulawy".
- Jeśli ma dojść do zamknięcia szkół, to przychodzi dyrektor i prosi, żeby nie zamykać. I radni samorządowi się litują. Dopełnieniem jest urzędnik, który decyduje, że tam mają zostać otwarte klasy, a tam nie - dodaje Jantos.
- "Wyczarterowałam" w Krakowie pięć przedszkoli, które są prowadzone jak przedszkola prywatne (bez Karty Nauczyciela). Przejęła je załoga i funkcjonują na nieruchomościach miasta. Miałam przygotowanych dziewięć następnych. Niestety włączyły się związki zawodowe, które przekonały, by tego nie robili, bo będą musieli więcej pracować, pojawią się zwolnienia - opisuje.
Co z bonem edukacyjnym?
Abstrahując od racji obu stron strajkowego sporu, przy strajku ta trzecia strona, czyli dzieci i rodzice, jest ewidentnie poszkodowana. Dzieci nie pobierają edukacji, za która ich rodzice już zapłacili w podatkach, a rodzice muszą często brać mniej płatne zwolnienie (20 proc. straty na pensji) i robić alpejskie kombinacje, co zrobić z dzieckiem.
Gdyby strajkowała linia lotnicza, to oczywiste byłoby, że zwrot za bilety się należy. Tu nie ma takiej opcji. Strajk, nie strajk, pieniądze i tak pójdą do szkoły.
A gdyby tak dać możliwość płacenia bezpośrednio? W Polsce nawet już funkcjonował bon edukacyjny. Wdrożono go w Kwidzynie w 1993 roku. Rodzice dostawali od gminy "papier wartościowy" i nieśli go do wybranej placówki.
Po kilku latach zrezygnowano jednak z formy materialnej bonu i pieniądze przelewał samorząd, czyli tak jak jest wszędzie obecnie. Tak czy inaczej, wyniki kwidzyńskich uczniów są o 10 proc. lepsze niż średnia wojewódzka. Być może to jednak nie efekt bonu.
W wielu krajach świata przeprowadzano już podobne reformy. Ideę dał noblista z ekonomii Milton Friedman w latach 50. ubiegłego wieku. Bon oświatowy działa w Irlandii, Szwecji, w Hong-Kongu, Chile, Kolumbii i Pakistanie, choć nigdzie dokładnie w wersji wymyślonej przez Friedmana. Również w Polsce pieniądze idą za uczniem. Ale jak pisaliśmy wyżej, o tym, gdzie trafią, nie do końca decyduje rodzic.
- Ideę bonu edukacyjnego wprowadził w Estonii premier Mart Laar, ale także funkcjonowały w USA (Kalifornia, Floryda, hrabstwo Kent w Wielkiej Brytanii, system quasi-bonów w Szwecji, czy Holandii) - mówi dr Małgorzata Jantos. - W tę stronę de facto idą też uczelnie wyższe w Polsce. Od skali naboru studentów zależy dotacja. Słabe uczelnie, które studentów nie mają, są zamykane - wskazuje.
"Wyniki estońskich uczniów na poziomie średnim są najlepsze w Europie" - podaje OECD. To wynik testu PISA przeprowadzanego przez organizację w zrzeszonych krajach. Tylko 5 proc. szkół jest tam prywatnych, czyli mniej niż w Polsce (15 proc.).
Szkoły mają tam jednak dużą autonomię w kształtowaniu programu. Co prawda muszą zapewniać minimalną liczbę godzin w określonych przedmiotach, ale zakres swobody listy dodatkowych zajęć jest bardzo duży. To pozwala na konkurencję między szkołami.
- Cały czas usiłowałam propagować sprawę bonu oświatowego. Zakładałam m.in. Platformę Obywatelską z nadzieją, że to zrealizuje. Choć ta miała ideę wpisaną w swój program, to zupełnie z niej zrezygnowała, podobnie zresztą jak Nowoczesna - opisuje Małgorzata Jantos.
- Brakuje mi przekazu opartego na autentycznej trosce o edukację. Brakuje wezwania do ogólnonarodowej dyskusji. I wydaje mi się, że bardziej przekonywujący byłby dialog, kiedy związki zakomunikowałyby na przykład: nie chcemy Karty Nauczyciela, ale w zamian za to dajcie nam 2 tys. zł do pensji. Nie chcą się także zgodzić na dołożenie tak zwanych godzin tablicowych, pomimo tego, że mamy najmniejszą ilość godzin w Europie. Nauczyciel polski zarabia kiepsko, ale pracuje też mniej niż jego kolega w Wielkiej Brytanii czy w Niemczech. Mówię o tym nie jako osoba, która nie ma własnego doświadczenia. Ja mam. Całe moje życie zawodowe jest związane z edukacją - podsumowuje Jantos.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl