Trwa ładowanie...
Notowania
Przejdź na
Katarzyna Bartman
|
aktualizacja

To największa niewiadoma inflacji. "Czeka nas prawdziwe szaleństwo"

Podziel się:

Nadchodzą wielkie podwyżki cen żywności. Tegoroczne zbiory rolne będą kluczowe jeszcze dla przyszłorocznego poziomu inflacji, ale już pod koniec 2023 r. sytuacja się radykalnie zmieni i będziemy mieli inflację na poziomie zaledwie 4 proc. Jest tylko jeden warunek, by tak się stało - tłumaczy w rozmowie z money.pl Piotr Soroczyński, główny ekonomista Krajowej Izby Gospodarczej i były wiceminister finansów w rządzie PiS.

To największa niewiadoma inflacji. "Czeka nas prawdziwe szaleństwo"
Wzrost cen nie odpuszcza. Piotr Soroczyński, były wiceminister finansów w rządzie PiS, wskazał warunek obniżki inflacji (Adobe Stock)

Katarzyna Bartman, dziennikarka money.pl: Ile wynosi inflacja w Polsce? 11 proc., jak podał GUS, a może już ok. 20 proc., jak twierdzą niektórzy niezależni eksperci ekonomiczni? Komu wierzyć?

Piotr Soroczyński*: Mówienie, że inflacja nie wynosi tyle, co pokazuje GUS, tylko 20 proc., to jest zarzucenie GUS-owi kłamstwa. Byłbym ostatnim, który by taką tezę poparł. To w mojej opinii jest nie fair ze strony tych ekspertów.

Rozumiem, że z punktu widzenia poszczególnych konsumentów lub dóbr, które zdrożały, można zobaczyć bardzo wiele, chociażby ceny opału, które poszły o 70 proc. w górę w stosunku do notowanych przed rokiem. Natomiast zarzucanie GUS-owi, że podaje nieprawdę, jest niepoważne. Jeśli ktoś ma na poparcie swoich teorii dowody, to powinien to zgłosić stosownym organom albo, jeśli tych dowodów nie ma, lepiej, aby zamilkł.

Zobacz także: Greenpact - rozmowa z Filipem Bittnerem

Eksperci, którzy szacują inflację wyżej, niż jest ona oficjalnie podawana, mają zastrzeżenia do metody jej obliczania. W koszyku inflacyjnym nie ma np. kosztów związanych z nabyciem mieszkania ani cen surowców, które mają wpływ na wszystkie produkty z koszyka zakupowego. Uwzględnienie tych czynników zmieniłoby znacząco wynik.

Ci eksperci, czy oni opracowali może swoją metodę obliczania inflacji? Jako statystyk z wykształcenia, mający wieloletnie doświadczenie mogę również usiąść z kuzynem, kumplem z wojska i sąsiadem i po zlustrowaniu sytuacji w kilku sąsiednich sklepach policzyć inflację. Z pewnością to nie będzie lepszy wskaźnik, niż podaje GUS.

Można oczywiście dyskutować nad udoskonaleniem oficjalnej metody liczenia inflacji, ale nie podważałbym całkowicie tego, co podaje GUS. Nikt na razie lepszej metody nie opracował.

To ile w końcu wynosi ta inflacja?

(Westchnięcie) Tyle, ile podaje GUS! Tylko proszę stosować dla konsumentów inflację konsumpcyjną CPI, dla przemysłu wskaźnik PPI, a dla całej gospodarki deflator PKB (jest to miernik poziomu cen w całej gospodarce - red.).

Mówiąc już o konkretach, to znamy dane o inflacji konsumenckiej dla marca – mamy wzrost miesięczny cen o 3,3 proc., czyli do poziomu o 11 proc. wyższego niż przed rokiem.

Dlaczego tak trudno jest prawidłowo oszacować wskaźnik inflacji? Ministerstwo Finansów w założeniach do ustawy budżetowej na ten rok wskazało, że średnioroczna inflacja będzie na poziomie 3,3 proc. Tymczasem inflacja jest ponad trzykrotnie wyższa.

Problem z określeniem poziomu inflacji polega na tym, że z jednej strony czynniki, które do tej pory stymulowały inflację, jak ceny surowców, ale też po części związane z kursem walut, powinny powoli ustępować. Trudno bowiem zakładać, by po obecnie bardzo wysokim poziomie cen surowców mogło być jeszcze gorzej. Skala przyszłego możliwego wzrostu tych cen będzie już ograniczona.

To samo dzieje się z wyceną złotego, która w pewnym momencie zaczęła być bardzo słabnąca. Ale znowu, od tamtego najniższego poziomu ona już nie słabnie. Mam na myśli moment, kiedy euro było po 5 zł, zaraz po tym, kiedy Rosjanie napadli na Ukrainę. To trwało zaledwie chwilę. Dziś euro jest po 4,6 zł. Takie ceny już widzieliśmy pod koniec ubiegłego roku. Wówczas euro było po 4,6-4,7 zł.

Nawet jeśli będziemy na tym płaskim poziomie, dynamika wzrostu nie będzie już duża. To bez wątpienia wpłynie na obniżenie inflacji.

A co w tej łamigłówce inflacyjnej teraz jest tą największą niewiadomą?

Będą to bez wątpliwości zmiany w cenach żywności. Na rynku żywności będzie prawdziwe szaleństwo i nie ma w tych słowach żadnej przesady. Na razie popyt jest bilansowany podażą, bo producenci żywności operują jeszcze na ubiegłorocznych zbiorach i mają w magazynach towary, modląc się, by kupić jeszcze gdzieś surowce po umiarkowanych cenach. To szaleństwo cenowe, które nas dopiero czeka, będzie pchane nie tylko niską podażą samego surowca, ale również ceną wytworzenia go na miejscu produkcji. Koszty produkcji rolnej - w tym szczególnie nawozów - zdrożały nie o 20-30 proc., ale o 300 proc. w stosunku do ubiegłego roku. Ceny nawozów to 1/3, a czasem nawet połowa kosztu wytwarzania np. zbóż.

Czeka nas głód?

Niektórzy porównują tę sytuację do arabskiej wiosny z 2011 r., podczas której w krajach Afryki Północnej zabrakło w magazynach żywności. Ludzie się wtedy zbuntowali i wyszli na ulice. Tamtejsze władze miały dosłownie przyłożony nóż do gardła. W Egipcie, by uspokoić sytuację, kilkuset wichrzycieli dostało karę śmierci.

Chce pan powiedzieć, że Europa nie ma zapasów żywności, nie poradzimy sobie z kryzysem i będą zamieszki?

Wytwarzamy sporo żywności na własne potrzeby, ale problemy z produkcją przyjdą do nas z różnych kierunków. Przykładowo, już dzisiaj główny producent soi na świecie - Brazylia - zgłasza problemy z wytwarzaniem tego surowca.

Większość drobiu, który zjadamy w Europie, karmiona jest śrutą sojową, która jest odpadem poprodukcyjnym. Jeśli soja stanie się trudno dostępna - bo już jest dużo droższa niż rok temu (przed wojną na Ukrainie tona tego surowca kosztowała 1,7 tys. zł, a obecnie jest to już 3 tys. zł - red.) - to wzrosną bardzo ceny drobiu i jaj. To będzie szło wieloma kanałami…

Co trzeba zrobić, by to w porę powstrzymać?

W Unii Europejskiej powinien zostać opracowany mechanizm, który skutecznie uniemożliwiłby masowy wywóz żywności poza Europę. Polskie zboże, które w ubiegłym roku wywieziono z Polski przez Amsterdam, nie trafiło przecież do Holandii, ale było z holenderskich portów reeksportowane do innych państw na świecie.

Oczywiście ważne jest też przy zastosowaniu takiego mechanizmu rozsądne postępowanie z cenami - wszak producenci europejscy powinni móc skorzystać z podwyższonych cen na świecie, nikt nie powinien dopłacać do interesu w imię walki z inflacją.

I w sumie co z tego wszystkiego wychodzi?

Że nie wiemy, jak szybko będzie ustępował efekt surowcowy, który napędzał do tej pory inflację, ani tego, jak szybko będzie następował teraz efekt żywnościowy.

Ten przedział niepewności inflacyjnej będzie w Polsce się wahał, dając w szczycie inflacyjnym wynik pomiędzy 13 a 15 proc. w stosunku do roku ubiegłego.

I niekoniecznie, jak prognozuje NBP, szczyt ten nastąpi w czerwcu tego roku. Może być on przesunięty o kilka miesięcy, na sierpień, może wrzesień, czyli już po rozliczeniu tegorocznych zbiorów. Jednak to, czy będzie to 12, czy 14 proc., jest już bez większego znaczenia.

Powie pan to Kowalskiemu, któremu rata kredytu mieszkaniowego wraz z odsetkami wzrosła np. o tysiąc złotych miesięcznie w stosunku do ubiegłego roku, że te dwa procenty są bez znaczenia, jak mu bank znowu podniesie ratę? Przecież on ma już prywatną inflację na poziomie tureckim albo argentyńskim (inflacja w tych krajach wynosi już ponad 50 proc. - red.).

Prywatna inflacja to odrębny temat i nie chciałbym w niego głębiej wchodzić, bo jest to zjawisko uzależnione od indywidualnej sytuacji każdego z nas. Mamy różne sytuacje rodzinne, różne potrzeby i wydatki. Każdy jest w stanie przeliczyć sobie swoją prywatną inflację - ile wydawał wcześniej, ile wydaje teraz. To się bardzo różnie rozkłada, zależy od etapu życia.

Tyle że ta prywatna inflacja, której nie chce pan poruszać, będzie miała istotny wpływ na presję płacową, a ta napędza z kolei inflację. Jeśli mam do spłacenia o tysiąc złotych większy kredyt i grozi mi, że bank przejmie mieszkanie, to albo wymuszam podwyżkę u pracodawcy, albo szukam innej, lepiej płatnej pracy.

Poruszyła pani istotną kwestię, która umyka wielu analitykom i publicystom. Rozumieją oni obserwowany wzrost płac głównie jako efekt powszechnej ich waloryzacji (mniej lub bardziej intensywnej w poszczególnych latach). Tymczasem zwiększanie przeciętnej płacy to w znacznej mierze efekt zmiany miejsca pracy poszczególnych pracowników na lepiej płatne.

Otóż jeśli ktoś zmienia pracę i w nowej firmie dostanie o tysiąc złotych więcej, niż dostawał wcześniej, to nie jest to żadna podwyżka u byłego pracodawcy, bo ten mu zarobków nie podniósł wcale. Statystyka widzi to jako wzrost otrzymywanego uposażenia przez danego pracownika.

Zatem nie ma wcale tej 10-proc. podwyżki płac?

Im bardziej firmy konkurują między sobą o pracowników stawkami (podbierając tych najzdolniejszych), tym statystyka obserwuje większy wzrost przeciętnego uposażenia. Oczywiście, podwyżki dla kluczowych pracowników też są częste, ale to nie jest to samo, co inflacyjna podwyżka równa dla wszystkich.

Firmy, które płacą dziś lepiej, to głównie przemysł, który w zakresie zamówień ma się dobrze i oddaje w ręce pracowników stosowne narzędzia, by zwiększyć ich wydajność i ostatecznie na tej podstawie móc płacić ludziom więcej. Podobne mechanizmy udaje się też stosować w części usług. Pracodawcy nie dają powszechnie podwyżek, podnoszą wynagrodzenia wówczas, gdy pojawia się koniunktura, jest więcej pracy, więcej zleceń, klientów do obsłużenia. Czyli w okresie wzrostu wydajność pracy też rośnie.

Zatem nie będzie tak, jak prognozują niektórzy ekonomiści, że podwyższona inflacja będzie nam towarzyszyła jeszcze przez dekadę? Nawet jeśli w całej Europie inflacja przekroczyła już 7 proc. i jest rekordowa, a my jesteśmy państwem sąsiadującym z terytorium objętym wojną, to i tak wyjdziemy z tego szybko i cało?

Jeśli nie damy się uwikłać w szaleństwo surowcowe, to dość szybko uporamy się z podwyższoną inflacją. Wiele zależy też od tegorocznych zbiorów rolnych, które będą miały wpływ na ceny żywności jeszcze w przyszłym roku, ale oceniam, że pod koniec przyszłego roku inflacja powinna być u nas już poziomie ok. 4 proc.

Na razie wielu ekspertów wieszczy nam stagflację (zjawisko makroekonomiczne, polegające na jednoczesnym występowaniu w gospodarce zarówno znaczącej inflacji, jak i stagnacji gospodarczej – red.). To chyba najgorszy z możliwych scenariuszy, który może nas spotkać?

Nie byłbym pewien, że to zjawisko nam naprawdę zagraża, ale nagłówki typu: "nic nam nie grozi" źle się sprzedają. Chciałbym zwrócić uwagę, że nasz zachodni sąsiad - Niemcy mogą mieć z tym zjawiskiem poważniejsze problemy niż Polska. Ostatnie tamtejsze dane o inflacji w przemyśle wskazują, że już niedługo tamtejsi konsumenci mogą odczuwać inflację jeszcze bardziej dotkliwie niż Polacy.

To dość odważna teza, zważywszy, że mówiono nam, że jeśli Niemcom będzie wiodło się gorzej, to i nam. Nasze gospodarki są połączone.

Nie do końca tak jest. Nastąpiło rozejście się korelacji między naszą i niemiecką koniunkturą. Przez lata wskazywano tu na bardzo silny związek. Od pewnego jednak czasu praktycznie go już nie widać. Jest wręcz odwrotnie – w Niemczech koniunktura taka sobie, a u nas wyraźnie lepsza. Jest to efekt przenoszenia części operacji z Niemiec do Polski. Jeśli do tego uwzględni się różnice w skali naszych gospodarek, to każde przeniesione ich 0,5 proc. PKB do nas daje nam 3,5 proc. dodatkowego wzrostu.

Niemcy przenoszą do nas produkcję, bo u nas jest tańsza siła robocza.

Rzeczywiście, powszechnie uważa się, że takie przenoszenie produkcji jest głównie spowodowane poszukiwaniem niższych kosztów. Ale prawda jest inna. To w znacznej mierze efekt poszukiwania wysokiej jakości wytwarzania, której w niektórych segmentach rynku w Niemczech nie daje się już tak łatwo utrzymać.

Był pan kiedyś wiceministrem finansów w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Gdyby dziś miał pan wpływ na działania rządu i NBP, jakie "gorzkie lekarstwo" rekomendowałby pan na inflację? Dalsze podnoszenie stóp procentowych?

To jeden ze sposobów radzenia sobie z inflacją, do tego nie najbardziej efektywny. Dużo bardziej efektywne jest rozsądne sterowanie kursem – zwłaszcza jak intensywnie NBP skupuje (lub nie) waluty z rynku. Robi to w różny sposób.

Do niedawna rugowano z rynku zbyt duże ilości walut, co bardzo osłabiało złotego, zamiast go wzmacniać. NBP nie powinien był skupować waluty w takich ilościach i po takich cenach.

Pozostawienie większej części środków walutowych na rynku, podobnie jak pozostawienie na rynku napływających wciąż unijnych pieniędzy, pomogłyby nam, wzmacniając złotego, dużo skuteczniej walczyć z inflacją niż podnoszenie stóp procentowych.

Premier Morawiecki zresztą już zapowiedział odejście od dotychczasowej polityki: teraz wszystkie środki unijne - a jest ich netto po odprowadzeniu składki do Unii pewnie ok. 1,5 proc. PKB (ok. 9 mld euro), będą "przepuszczane przez rynek", a nie wymieniane w NBP.

Podsumowując: potrzebne są takie działania NBP, które nie osłabiają złotego i takie decyzje rządu, które wzmocnią naszą walutę. Tymczasem do tej pory działo się u nas coś przeciwnego.

Katarzyna Bartman, dziennikarka Money.pl.

Piotr Soroczyński* jest głównym ekonomistą Krajowej Izby Gospodarczej. Z wykształcenia jest statystykiem, absolwentem Szkoły Głównej Handlowej. Ma przeszło dwudziestoletnie doświadczenia analityczne jako ekonomista lub główny ekonomista w sektorze finansowym. Pracował w Banku Handlowym w Warszawie, Banku Ochrony Środowiska, Korporacji Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych. Ma też doświadczenie w zarządzaniu. Był prezesem zarządu Korporacji Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych oraz podsekretarzem stanu w Ministerstwie Finansów (lata 2006-2007), odpowiedzialnym za analizy makroekonomiczne, zarządzanie długiem publicznym i rozwój rynku finansowego.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
money.pl