Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Od początku oczywiste było, że inauguracja prezydentury Donalda Trumpa będzie wielkim wydarzeniem. Cały świat się na nie szykował, bez względu na to, czy ktoś cenił Trumpa, czy nie, było to zaprzysiężenie prezydenta najpotężniejszego państwa świata. Nie bez przyczyny mówi się, że jeśli Wall Street ma katar, to cały świat zapada na grypę.
W oczekiwaniu na wstrząs dla świata
Wszyscy czekali na to, co padnie w przemówieniu Trumpa, bo oczekiwano, że będzie on chciał potrząsnąć światem, zrobić maksymalne wrażenie już na początku swojej prezydentury. Wcześniej zapowiadano, że jest gotowa lista stu dekretów (rozporządzeń prezydenckich), które zostaną w części uruchomione już pierwszego dnia, tuż po zaprzysiężeniu. Oczekiwano przemówienia, w którym Donald Trump szczególny nacisk położy na działania mające na celu zrealizowanie jego hasła "Make America Great Again". Tak się też stało. Dowiedzieliśmy się, że nadchodzi złota era Ameryki.
Wiedzieliśmy, że już następnego dnia ruszy akcja deportowania nieudokumentowanych imigrantów i miało to odbyć się w Chicago. O stanie nadzwyczajnym na południowej granicy i o deportacjach Trump mówił już na starcie swego przemówienia. Jasne było, że chodzi o demonstrację siły i pokazanie, że będzie realizował przedwyborcze zapewnienia. Można powiedzieć, że ma to być coś, co Rosjanie określają mianem pokazuchy.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Tak, bo przecież deportacja milinów imigrantów po pierwsze nie jest możliwa, a po drugie bardzo zaszkodziłaby gospodarce amerykańskiej i podniosłaby inflację. A przecież Trump obiecał inflację obniżyć. Służyć temu ma wiercenie szybów naftowych u wybrzeży USA. Poszła za tym zapowiedź zakończenia Zielonego Ładu (w wersji amerykańskiej) i rozwoju przemysłu samochodowego. To będzie miało wpływ na decyzje Unii Europejskiej w tej dziedzinie gospodarki.
Wszystkich interesowało też to, co prezydent powie o cłach, bo przecież ich wzrost na produkty z Chin, Unii Europejskiej, Kanady i Meksyku był filarem zapowiedzi wyborczych. Podczas weekendu odbyła się rozmowa Donald Trump - Xi Jingping, która podobno odbywała się w dobrej atmosferze, a to rodziło nadzieję na wprowadzenie w życie mniej okrutnych ceł na produkty chińskie.
Broń rodem z lat 30.
Trump uważa cła za cudowną broń, ale to przecież polityka celna w latach 30. XX wieku postawiła "kropkę nad i" po krachu na Wall Street z 1929 roku, prowadząc do okresu określanego mianem Wielkiej Depresji. Metoda określana staroangielskim mianem beggar thy neighbour (zagłodź swojego sąsiada), kiedy to konkurencja polega na coraz większych cłach i osłabianiu waluty, nie jest rozwiązaniem pomagającym gospodarce światowej.
Na trzy godziny przed ślubowaniem gołym okiem widać było, jak ważny jest temat ceł. Widzieliśmy wtedy też potęgę mediów. "The Wall Street Journal" napisał, że Trump poleci agencjom federalnym przestudiowanie stosunków gospodarczych z Chinami, Meksykiem i Kanadą. To zostało odebrane z ulgą: nie będzie tuż po zaprzysiężeniu ostrych decyzji celnych. Dolar bardzo mocno stracił, na czym zyskał złoty i nasza Giełda Papierów Wartościowych.
Ogólnie rzecz biorąc, wypowiedzi prezydenta pokazywały, że chce on pójść w kierunku izolacjonizmu, kiedy to USA będą dbały tylko o siebie, nawet jeśli będzie to szkodziło gospodarce globalnej. Praktyka często różni się od teorii, więc miejmy nadzieję, że ten izolacjonizm nie doprowadzi do takich napięć, które podminują gospodarkę globalną. Jednak pierwsze zdania prezydenta po zaprzysiężeniu takich nadziei nie rodziły. Obiecał wszystko wszystkim, czego oczywiście nie będzie w stanie zrealizować.
Na szczęście nic nie mówił o Grenlandii, czy Kanadzie, chociaż nie oszczędził Zatoki Meksykańskiej - ma zmienić się na Zatokę Amerykańską. Znów jednak mówił też o odebraniu Panamie Kanału Panamskiego. Uważam, że tylko mówiąc o tym, że dla bezpieczeństwa USA mógłby użyć siły dla przejęcia Grenlandii i Kanału Panamskiego, zmienił porządek naszego globu. Można sobie bowiem wyobrazić, że Xi Jinping powie: "a dla mnie Tajwan jest niezbędny ze względu na bezpieczeństwo Chin, a Putin powie to samo o Ukrainie…". Miejmy nadzieję, że po wejściu do Gabinetu Owalnego prezydent Trump zrozumie, że powrót do koncertu mocarstw jest złym rozwiązaniem dla świata i dla USA.
Oligarchia w USA
Najbardziej niepokoi mnie coś, o czym niechętnie się mówi, a co przecież jest gołym okiem widoczne. Joe Biden, dotychczasowy prezydent USA, ostrzegł w swoim pożegnalnym orędziu przed tworzącą się w Stanach Zjednoczonych oligarchią. Bo rzeczywiście, jak spojrzy się na ludzi zgromadzonych wokół prezydenta Trumpa to widać tam multum miliarderów. Dziennikarz Martin Wolf z "Financial Times" w swojej książce pt. "Kryzys demokratycznego kapitalizmu" wskazał, że droga do autokracji wiedzie przez plutokrację, czyli przez rządy oligarchów.
To według mnie jest zagrożenie dla całego świata i miejmy nadzieję, że samiec alfa, którym niewątpliwie jest Donald Trump, niedługo zacznie się pozbywać ze swojego otoczenia innych pretendentów do tego miana. Mieszanie się na przykład Elona Muska w politykę krajów Unii Europejskiej i Wielkiej Brytanii, nie jest tym, czego jako Europejczycy oczekujemy.
Dla Polski teoretycznie polityka celna USA nie ma wielkiego znaczenia, bo przecież jedynie około 5 proc. naszego handlu zagranicznego to wymiana z USA. Jednak polityka celna USA w stosunku do Chin i Unii Europejskiej może mieć bardzo duży wpływ na naszą gospodarkę. Wysokie cła na chińskie produkty zaszkodziłyby chińskiej gospodarce, a słaba gospodarka chińska zmniejszyłaby eksport Niemiec, które i tak mają już duże problemy gospodarcze.
Jeśli do tego dojdą amerykańskie cła na produkty europejskie, to Niemcy nie wygrzebią się ze swojej recesji, a to już naszej gospodarce zaszkodzi, bo blisko 30 proc. naszej wymiany zagranicznej jest prowadzona właśnie z Berlinem.
Wnioski dla Polski
Dla Polski oczywiste jest też oczekiwanie na zagrożenie wojny w Ukrainie. Czekano, że w swoim wystąpieniu znajdzie się miejsce i na ten temat. Nic takiego się nie wydarzyło. W końcu dla USA to nie jest najważniejszy temat. Nic też nie zostało powiedziane o zamiarze zrobienia z Waszyngtonu stolicy kryptowalut. W końcu przecież przed wyborami potrzebne były pieniądze tego sektora. Po wyborach nie są już potrzebne. Nic dziwnego, że potężne zwyżki ceny Bitcoina zamieniły się na spadki.
Wróćmy jednak do Polski. Pamiętać trzeba, że sytuacja nie jest jednoznaczna. Wiemy już, że koniec wojny we wtorek nie nastąpi. Tak to jest z obietnicami polityków podczas kampanii wyborczych. Znamy i my takie przykłady. Wiemy, że dyskusje o rozejmie potrwają dość długo. Emerytowany generał Keith Kellogg, którego Trump obsadził w roli specjalnego pełnomocnika do spraw Rosji i Ukrainy, mówi, że cały proces zakończy się w ciągu stu dni (politycy kochają liczbę 100).
Uważam, że prawdopodobieństwo rozejmu wynosi 50 proc. Może się bowiem okazać, że nie tylko wojna się nie zakończy, ale Władimir Putin obrazi czymś Donalda Trumpa, a to wprowadzi wojnę na kolejny stopień eskalacji, co bardzo by Polsce zaszkodziło. Nie chciałbym tego. Wieloletni rozejm, a najlepiej pokój, jest w interesie polskiej gospodarki.
Piotr Kuczyński, główny analityk domu inwestycyjnego Xelion