Z informacji uzyskanych z Ministerstwa Funduszy i Polityki Regionalnej wynika, że do końca tego roku otrzymamy w ramach zaliczki na Krajowy Plan Odbudowy ok. 4,6 mld euro (tj. 13 proc. wartości programu). W przeliczeniu na złotówki to niecałe 20 mld zł, czyli 1 proc. naszego PKB.
Kilka dni temu, wiceminister funduszy unijnych i polityki regionalnej Waldemar Buda, zapytany przez dziennikarkę "Super Expressu", dlaczego wciąż czekamy na te środki z Unii, odpowiedział, że "w pierwszej kolejności zaliczki dostały te kraje, które są na skraju dewastacji budżetów państw".
Kiedy dziennikarka dopytywała go, czy 18 państw Unii, które nas przegoniły, jest na skraju przepaści, wiceminister sugerował, że kolejność przyznawania środków jest decyzją polityczną i że kraje, które dostały już zaliczki, "miały słabsze plany niż nasz pierwszy draft (szkic - przyp. red.)".
Buda podkreślił, że na rynku jest obecnie bardzo dużo gotówki i rząd musi ją dozować stopniowo. "Uruchomiliśmy z BGK fundusze na ponad 100 mld zł, które teraz pompujemy w gospodarkę. Wręcz wskazane jest, by to teraz dywersyfikować, by nie popsuć rynku. Wskazane jest, żeby te środki wchodziły na rynek systematycznie, by nie doprowadzić do zwyżki cen na przetargach" – zaznaczył, odnosząc się do zamówień publicznych.
Potrzebujemy tych pieniędzy!
Zapytaliśmy ekspertów, czy faktycznie 4,6 mld euro może być niebezpieczne i czy rzeczywiście napędzi inflację. Najkrótszej wypowiedzi na to pytanie udzielił nam prof. Marek Belka. Ekonomista skwitował to sarkazmem: - Wynika z tego, że dobrze, że będziemy płacić kary do Unii Europejskiej za kopalnię Turów, bo dzięki temu unikniemy wzrostu inflacji.
Z kolei Janusz Lewandowski, ekonomista i były komisarz unijny ds. programowania finansowego i budżetu, nie przebiera już w słowach. - Takie słowa mógł powiedzieć tylko analfabeta ekonomiczny – ocenia Lewandowski i podkreśla, że pieniądz unijny jest "lepszy" od pieniądza krajowego, bo jest pieniądzem inwestycyjnym.
Dzięki środkom z Unii powstają m.in. nowe miejsca pracy. Nie są też one konsumowane w cyklu rocznym, ale wieloletnim – przypomina były komisarz.
Zdaniem naszego rozmówcy efekt pojawienia się unijnych pieniędzy na rynku będzie odwrotny do tego, który prognozuje wiceminister Buda.
Środki unijne powodują bowiem, że przedsiębiorcy o nie konkurują i w efekcie cena zamówienia publicznego jest korzystniejsza. Mówiąc inaczej, konkurencja obniża cenę pozyskania danej usługi, a nie ją zawyża.
Rząd czeka na właściwy moment?
Zdaniem Lewandowskiego drożyzna w Polsce jest efektem spirali płacowo-cenowej. Mowa tu o cenach żywności i energii. – Mamy najwyższe ceny wytwarzania energii w Europie, które są sztucznie duszone dla gospodarstw domowych, ale nie wiadomo, jak długo jeszcze – ostrzega Lewandowski.
Również prof. Stanisław Gomułka, główny ekonomista BCC oraz były wiceminister finansów, uważa, że wypowiedź Budy jest raczej robieniem dobrej miny do złej gry. Na linii Warszawa – Bruksela od dawna latają w powietrzu siekiery.
– Te 20 mld zł, które mamy dostać do końca roku w formie zaliczki na KPO, to są małe pieniądze, drobiazg zupełny po stronie popytowej. Za to mogłyby pomóc stronie podażowej i w efekcie zadziałać antyinflacyjnie – podkreśla prof. Gomułka.
Zdaniem Gomułki wiceminister Buda znalazł się w bardzo trudnym położeniu. Z jednej strony bardzo zabiega o fundusze dla Polski – czego dowodem jest chociażby jego niedawny list do samorządów z zaleceniem, by te wycofały się z uchwał anty-LGBT. Przez nie pięć województw może stracić szansę na unijne środki. Z drugiej – musi bronić oficjalnego stanowiska rządu, który mówi: "pieniądze tak, ale na naszych warunkach".
Jakub Rybacki, analityk Polskiego Instytutu Ekonomicznego, think tanku, który często doradza rządowi, przyznaje, że dosypanie unijnych pieniędzy do gospodarki nie wywoła efektu inflacyjnego. Chociażby dlatego, że wydatkowanie środków unijnych jest bardzo rozciągnięte w czasie. Pieniądze z KPO trafią do beneficjentów dopiero za rok, a nawet półtora od chwili podpisania przez nich umów.
Istotne jest to, że przy inflacji sięgającej 5,5 proc. i szalejących cenach surowców na świecie będziemy mogli za unijne środki kupić teraz mniej niż np. za kilka czy kilkanaście miesięcy, kiedy ceny surowców mogą powrócić do poziomów "przedpandemicznych". I na to właśnie może zwracać teraz uwagę rząd, nie spiesząc się po unijne pieniądze.