Paweł Gospodarczyk, money.pl: Według danych GUS o dochodzie rozporządzalnym, polski rolnik w ciągu 20 lat obecności w UE wzbogacił się 3,5-krotnie. Ale uznawana za opresyjną polityka Brukseli przeważa w świadomości naszych producentów. Bo jak inaczej tłumaczyć antyunijne hasła podnoszone przez rolników od lat?
Jarosław Kalinowski, europoseł, były wicepremier i minister rolnictwa: Zacznijmy od tego, że ja bardzo ostrożnie podchodzę do danych Głównego Urzędu Statystycznego, zwłaszcza dotyczących rolnictwa. GUS cały czas twierdzi, że w Polsce mamy 1,3 miliona gospodarstw, a to jest zupełnie oderwane od realiów polskiego rolnictwa.
W takim razie, o ile jest ich mniej?
Z opracowania przygotowanego przez ekspertów Polskiej Akademii Nauk z 2020 r. wynika, że 80 proc. spośród tych osób, którzy składają wnioski o płatności, nie prowadzi działalności rolniczej. Każdy rolnik to potwierdzi. Gospodarstw w Polsce jest dziś jakieś 450 tysięcy.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wracając do pytania. Zna pan dobrze nastroje rolników. Jak oni dziś patrzą na Unię?
W czasie negocjacji akcesyjnych łatwiej było dla polskich rolników uzyskać coś w Brukseli niż na posiedzeniach własnego rządu. Pamiętam, jak dwa tygodnie przed słynnym szczytem w Kopenhadze w 2002 r. premier Leszek Miller zdecydował, że w negocjacjach wszystkie sprawy dotyczące rolnictwa odpuszczamy, przyjmujemy propozycje Unii Europejskiej. Moje zdanie było odrębne i oznaczało zerwanie koalicji. No bo jeżeli na kluczowy szczyt jedziemy bez rolnictwa, to jedziemy tam bez PSL.
Stanowczość się opłaciła. Rząd zrewidował swoje plany i pojechaliśmy do Kopenhagi z trzema tematami: z wielkością dopłat, z długością okresu dochodzenia do pełnych płatności i z kwotą mleczną. Gdyby nie zwiększenie kwoty mlecznej, od pierwszego roku obecności w Unii, polscy producenci mleka płaciliby kary. Skróciliśmy okres dochodzenia do pełnych płatności z 10 do 7 lat. Miało być 25 proc. poziomu wynegocjowanych dopłat, rozpoczęliśmy od 55 proc. Przez pierwsze 10 lat członkostwa, jak ktoś miał 10 hektarów, to dostał 20 tys. zł więcej. A jak ktoś miał 50 hektarów, to dostał 100 tys. więcej. 100 tys. zł wówczas to było coś.
Rolnicy byli najbardziej sceptyczną wobec akcesji grupą, żeby nie powiedzieć, że po prostu byli jej przeciwni. Bali się, że zachodnie produkty zaleją polski rynek, że Polacy nie sprostają konkurencji. Dziś jest inaczej. Rolnicy są zadowoleni z członkostwa w UE, bo w ich codzienności dokonał się gigantyczny postęp pod względem technologicznym, strukturalnym, produkcyjnym, finansowym. Nie oznacza to jednak, że problemów nie ma.
Wymieńmy je zatem.
Ostatnie protesty rolników można sprowadzić do dwóch haseł: "Precz z Zielonym Ładem" i "Mamy dość wysokich cen". Zielony Ład - nie wiem, czy pan pamięta - był nazwany przez komisarza Wojciechowskiego (Janusza, komisarza UE ds. rolnictwa - przyp. red.) programem PiS, premier Morawiecki program zatwierdził, a prezes Kaczyński przekonywał, że to program trudny, ale jego realizacja jest konieczna. Na wniosek Komisji Europejskiej, Parlament i Rada UE złagodziły najostrzejsze założenia, ale pozostał problem nieopłacalnych cen. Szalejące stawki za gaz windujące koszty produkcji rolnej, do tego doszło zniesione cło na zboże z Ukrainy, ale też perfidna gra Rosji - to ona jest dzisiaj największym graczem na światowych rynkach zboża, największym eksporterem. Moskwa obniżyła ceny tak, żeby po prostu toczyć wojnę z UE. W obliczu tego wszystkiego trudno, żeby polscy rolnicy nie bronili swoich interesów. Jeżeli ceny na rynkach spadły o połowę, to zamiast dochodów, rolnicy do produkcji muszą dopłacać.
Zwróćmy też uwagę na problemy strukturalne. Mieliśmy i mamy do dziś nadwyżkę zboża z Ukrainy. Ale proszę zauważyć, że rolnicy niemieccy, francuscy, duńscy nie mają takiego problemu. Wie pan dlaczego? Bo oni są współwłaścicielami kooperatyw, spółdzielni czy spółek, które obracają ich krajowym zbożem. A w Polsce nasi rolnicy są skazani na pośredników. Ci pośrednicy, jak mieli możliwości kupienia zboża ukraińskiego o połowę taniej, to po prostu to robili. Na tym m.in. polega przewaga rolnictwa zachodniego nad naszym.
Dzisiaj rolnictwo to nieco ponad 3 proc. polskiego PKB - zaledwie około 1 proc. więcej niż w 2002 r. To wciąż za mało?
To jest mniej więcej norma europejska. Proszę lepiej zwrócić uwagę, jaki ma udział rolnictwo w polskim eksporcie. To około jedna piąta udziału i tym samym absolutna czołówka obok przemysłu chemicznego i ewentualnie meblarskiego. Poza tym nie wolno przejść obojętnie obok kwestii bezpieczeństwa żywnościowego, które jest zapewniane wyłącznie przez producentów rolnych. Tu znowu pojawia się dysonans. Z jednej strony coraz większe wymagania ze strony UE dotyczące metod produkcji, jakości produkcji, kolejne wyśrubowane normy do spełnienia. A z drugiej strony Unia otwiera się na kraje trzecie. Teoretycznie mówi się, że mają one wypełniać te same kryteria, ale nikt tego nie sprawdza. Wiadomo, że musimy pomagać Ukrainie, ale wiadomo też nie od dziś, że tam są stosowane metody i środki produkcji, które są zabronione na obszarze UE. No to jak my, rolnicy, mamy na to patrzeć?
Do Ukrainy jeszcze wrócimy. Jak pan wspomina czas negocjacji akcesyjnych? W latach 1999-2002 Polska dostała od Brukseli naprawdę sporo pozwoleń na mechanizmy przejściowe w zakresie rolnictwa. Potraktowano nas ulgowo.
Jako szef resortu rolnictwa miałem doskonały zespół. To byli wybitni eksperci znający realia zachodniego rolnictwa.
Pana prawą ręką był obecny minister Czesław Siekierski.
Był moim pierwszym zastępcą i pełnomocnikiem do spraw przygotowania Polski do członkostwa w obszarze rolnictwa. Miałem też Jerzego Plewę, późniejszego dyrektora generalnego w dyrekcji do spraw rolnictwa Komisji Europejskiej.
To były długie, niezwykle trudne negocjacje. Trudne ze względu na uwarunkowania krajowe, bo większość polityków, i to wszystkich opcji oprócz PSL, uważała, że rolnictwo to taka kula u nogi i tylko przeszkadza w rozmowach z Brukselą. A przypomnę, że 45 proc. ówczesnego budżetu unijnego było przeznaczane na wspólną politykę rolną. Tak naprawdę przegrać negocjacje w rolnictwie, to jak przegrać całe negocjacje.
Premier Miller uważał, że w rolnictwie nie da się nic uzyskać i nie ma co się starać. Nazywano nas agroszantażystami. Mimo to osiągnęliśmy sukces. Naprawdę uzyskaliśmy o wiele więcej, niż komukolwiek w Polsce mogło się wtedy wydawać.
Gdzie byłoby dziś polskie rolnictwo, gdyby nie obecność Polski w UE? Do którego kraju moglibyśmy się porównywać?
Przede wszystkim nie mielibyśmy wolnego dostępu do wspólnego rynku europejskiego. Byłyby pewnie jakieś umowy handlowe, takie jak po brexicie Wielka Brytania zawarła z UE, ale to przecież nie to samo. Nie byłoby szans na tak ogromny wzrost produkcji i na taką modernizację. Nie chcę mówić, że bylibyśmy bliżej Ukrainy czy Białorusi, bo to niewłaściwe porównania. Ale może bliżej państw bałkańskich?
Sądzi pan, że Ukraina, wchodząc do UE, miałaby przed sobą podobną ścieżkę negocjacyjną do naszej?
Tu jest strasznie dużo znaków zapytania. Potencjał produkcyjny Ukrainy jest nieprawdopodobny. Ich rolnictwo jest zupełnie inne niż to w Unii Europejskiej. Jeżeli tam rządzą agrokompleksy mające pod sobą kilkaset tysięcy hektarów upraw, z zaangażowaniem kapitału zewnętrznego, no to po prostu nie ma szans na sprostanie takiej konkurencji. Ale jeżeli Ukraina miałaby stać się częścią wspólnego rynku bez tych wszystkich przywilejów związanych z trwającą wojną, to okresy przejściowe byłyby nieuchronne. Nie może być tak, że miałaby nieskrępowany dostęp do rynku, produkując po swojemu. Polska w rolniczych negocjacjach dotyczących akcesji Ukrainy będzie odgrywała olbrzymią rolę. Polskie rolnictwo będzie tu najbardziej narażone.
I po embargu? Głośna zapowiedź Tuska w "zamrażarce"
Pana zdaniem potencjalna obecność Ukrainy w Unii to dla polskiego rolnictwa w większym stopniu zagrożenie czy kop mobilizacyjny do podniesienia naszej konkurencyjności?
Na dziś to jest zagrożenie. Natomiast to zagrożenie trzeba w negocjacjach zneutralizować. Cieszę się, że Donald Tusk rozumie ten problem.
My mamy bardzo dużo do zrobienia w Polsce. Rząd PiS nie zastanawiał się nad skutkami Zielonego Ładu w rolnictwie. Jedynym ich postulatem było przesunięcie jak największej kwoty z drugiego filaru, czyli środków na inwestycje, do pierwszego, czyli do dopłat bezpośrednich. Dostali zgodę na przesunięcie 30 proc.: dwa mld euro zostały przesunięte z inwestycji na podniesienie dopłat. Tylko że 90 proc. beneficjentów otrzymania tych 2 mld euro to osoby, które nie są rolnikami. Tymczasem dla prawdziwych, aktywnych rolników przeznaczono 200 mln euro na inwestycje. A pan mnie pyta o przygotowanie się na konkurencję z Ukrainą. Do kogo mamy mieć pretensje? Sami u siebie musimy zrobić porządek i dostosować się do rzeczywistości, która przed nami. Rok temu mieliśmy próbkę konkurencji z rolnictwem ukraińskim. No i skończyło się kryzysem, którego odpryski widać do dziś. Wciąż nie możemy się pozbyć nadwyżki zboża ze Wschodu.
Koncentracja polskiego rolnictwa jest dobrym kierunkiem?
Nie, to jest jakieś oderwane od realiów szaleństwo. Oderwani od realiów są również ci, którzy wierzą w dane GUS, mówiące, że pole polskiego rolnika ma średnio 11 hektarów. Mamy zróżnicowane rolnictwo. Są gospodarstwa mające kilka tysięcy hektarów - one są bardzo potrzebne i trzeba je wspierać, np. w zakresie produkcji energii odnawialnej. Są też mniejsze i średnie gospodarstwa po kilka, kilkanaście hektarów. To naprawdę jest wyważony, racjonalny model rolnictwa. Koncentracja byłaby szkodliwa i nieuzasadniona ekonomicznie i społecznie.
Rozmawiał Paweł Gospodarczyk, dziennikarz i wydawca money.pl