Mateusz Knol, pilot wycieczek zagranicznych, wieloletni rezydent w różnych krajach: "Nie lubię, jak po alkoholu ludzie stają się głośni i agresywni… Kiedyś na wyciecze na Filipiny miałem w grupie faceta, który, kompletnie pijany, rzucał z trzeciego piętra żeliwne krzesła do hotelowego basenu. Mogła stać się prawdziwa tragedia. Faceta obezwładniła ochrona. Potem zrozumiałem, że chciał odreagować.
Wpadł w szał, bo dowiedział się, że żona go zdradziła. Spotykali się ze sobą trzy miesiące, więc był to gorący etap związku! Zobaczył na wideorozmowie, jak do niej dzwonił o 12 w nocy, że z łazienki wychodzi jakiś mężczyzna. Szał podkręcił jeszcze alkohol. Dostał później od grupy ksywę Krzesłomiot.
Najpierw wszyscy byli w szoku, a później zaczęli się śmiać. Gdyby to się wydarzyło w Stanach albo w jakimś muzułmańskim kraju, to myślę, że facet wylądowałby w areszcie, na pewno byłaby wezwana policja, poniósłby konsekwencje. Z piciem przeginamy bardzo często.
Kiedyś bardzo mnie zaskoczyła grupa bankowców. Niby obyci, kulturalni, na poziomie. Tymczasem upili się do nieprzytomności. Zaczęli pić czaczę do wina, nie słuchając przestróg, że tego nie wolno robić. Czacza to jeden z najmocniejszych gruzińskich alkoholi. Zarzygali cały autobus. Na szczęście potem umieli się zachować – dali kierowcy tysiąc euro zadośćuczynienia.
Moim zdaniem pijani Polacy są szczególnie głośni, sprośni, wulgarni. Nie spotkałem się z tak źle zachowującymi się innymi nacjami, na przykład Francuzami czy Brytyjczykami. Też im się zdarza przesadzić, ale Polacy przebijają wszystkich. Przez lata jeździłem na kierunki południowoamerykańskie.
Piloci samolotów prosili mnie często na rozmowę, sugerując, żebym opanował grupę. Cóż, w branży jest przyzwolenie na alkohol. Niektóre biura nawet kupują trunki, żeby ludzie się lepiej bawili, żeby się wyluzowali. Kiedy lecę z grupą, która jest pijana już w samolocie, czuję się bardzo niezręcznie. Gdy goście zapraszają mnie do wspólnego picia, umiem odmówić. Uważam, że można bawić się bez alkoholu, przeżyć wyjazd bez procentów".
Rozmowa z Kingą, byłą pilotką incentive travel:
Justyna Dżbik-Kluge: Z turystyką jesteś związana od lat, ale nie zaczynałaś od incentive. Jaka była twoja droga do tej branży?
Kinga, była pilotką incentive travel: Po kilku latach pracy rezydentki zrezygnowałam. Trudno mi było odpowiadać za beznadziejną jakość, którą ktoś komuś oferował, i po prostu nie chciałam się ciągle tłumaczyć za niedziałającą klimatyzację, za dziadowskie pokoje.
Po powrocie z jednego z sezonów w Maroku miesiącami chodziłam do sądu jako świadek przeciwko mojej firmie. Te procesy wytaczali turyści. Przed każdą rozprawą byłam wzywana przez szefa, który tłumaczył mi, co to będzie za sprawa, i mówił mi, w jaki sposób mam zeznawać w sądzie.
Finalnie turyści nie dostawali żadnej rekompensaty, ale otrzymywali zniżki na kolejne wakacje i o to im w sumie chodziło. Nie rozumiem, jak ktoś może chcieć dalej jeździć z biurem, z którym się procesował, ale tych parę groszy mniej za wyjazd było dla nich jak los na loterii. Odeszłam, bo za dużo mnie to kosztowało psychicznie.
I co dalej? Znalazłaś pracę w innej branży?
Najpierw szukałam pracy poza turystyką. Miałam dosyć. Niestety życie zweryfikowało moje wyobrażenia, nie udało mi się znaleźć żadnej ciekawej oferty, zgodnej ze skończonymi studiami. Moja - jak się miało później okazać - nowa firma organizowała akurat wyjazd do Turcji. Ktoś mnie polecił, bo po latach rezydentury znałam ten kraj jak mało kto.
Jak wspominasz swoje początki w incentive?
Pamiętam moje zaskoczenie, kiedy poszłam do mojego obecnego szefa na spotkanie, podczas którego on tłumaczył mi, jaki jest program i co się dzieje podczas wyjazdu. On wiedział, że ja nigdy nie pracowałam w turystyce incentive, i tłumaczył mi, jaka tu jest specyfika. Po pierwsze, w turystyce masowej jest zapewnionych bardzo mało świadczeń.
Turysta jedzie na objazdówkę, jest przerwa obiadowa, pilot mówi: "Teraz jest przerwa na lancz, możecie państwo zjeść tu i tu, ja polecam restaurację taką i taką". Ludzie jedzą we własnym zakresie.
W turystyce incentive wszystko jest opłacone, jeden wielki pakiet, totalny all inclusive. Wszystko jest zawarte w cenie: lancz, napoje do lanczu, woda między transferami, kawka na postoju, po prostu wszystko! Wszędzie logotypy firmy i specjalna oprawa wizualna całego wyjazdu. To jest produkt marketingowy. Ta rozmowa otworzyła mi oczy!
Z turystyki masowej, gdzie nie ma nic – wody, lanczu, kolacji, gdzie masz świadomość, jak słaby ludzie dostali produkt, tutaj nagle oferujesz luksus. Siedzisz z uczestnikami do 12.00 w nocy, spędzasz z nimi wieczory, płacisz za wszystko. Uznałam, że wspaniale, że takie wyjazdy istnieją. I się zajarałam tym, że można tak pracować, mieć taki komfort.
Bardzo się postarałam na tym wyjeździe i na koniec dostałam od ludzi gigantyczny napiwek. Napisali mi rekomendacje, więc mój nowy szef zaproponował mi, żebym u niego pracowała.
Warto było?
Potrzebowałam pieniędzy, ten wyjazd to był strzał w dziesiątkę. W turystyce incentive zarabia się dużo więcej. Tu kontraktują cię na konkretną liczbę dni i dostajesz dniówki, minimum 500 złotych, a w turystyce masowej masz po prostu stałą pensję. W incentive zarabia się co najmniej dwa razy więcej niż w turystyce masowej.
A jak wyglądają takie wyjazdy? Czym się różnią od wyjazdów z biurem podróży?
Tu się cały czas coś musi dziać. Nie ma przestojów, nie ma nudy. W Meksyku jedziesz sobie z hotelu do miasta Chichén Itzá, archeologicznie najbardziej znanego miejsca na Jukatanie. Przejazd trwa trzy godziny. Dla uczestników to długo.
Wprawdzie po drodze na trasie jest kolejna strefa archeologiczna, ale nie będą przecież zwiedzać dwóch stref archeologicznych – bez przesady, za dużo tych kamieni i historii. Coś się musi wydarzyć w trakcie.
Znajdujesz więc małą wioskę Indian, z którymi się umawiasz: "My tu przyjedziemy, a wy nam pokażecie, jak żyjecie”. No i zatrzymujecie się, przychodzi szaman, daje grupie błogosławieństwo, jedziecie dalej, ale już coś fajnego, nieoczywistego zadziało się po drodze.
Czyli zawsze najważniejsze jest, żeby nie było nudno?
Oczywiście, cały czas musi być akcja, musi być dzianie się i bardzo wysoki poziom zaangażowania wszystkich. Żeby nie było nudy, bo nuda jest najgorsza. Alkohol w autokarze, uczenie się piosenki, wymyślanie słów do jakiejś znanej meksykańskiej piosenki, jakiś film związany z tematem.
W międzyczasie opowiadasz oczywiście o Meksyku, wybiórczo, żeby wszystkich zainteresowało. Najchętniej o życiu współczesnym, oni raczej nie jadą, żeby poznać historię.
Rozumiem, że jako pilotka też korzystasz z tych wszystkich atrakcji, które mają uczestnicy? Pyszne jedzenie, drogie hotele…
Bardzo wielu pilotów mówiło mi, że ich osobistą motywacją było to, żeby jadać w drogich restauracjach, bywać w miejscach, na które normalnie nie byłoby ich stać. Pięciogwiazdkowe hotele, najwyższa jakość, wszystko zapewnione. Dotknięcie takiego luksusu. To kosztuje po kilkanaście tysięcy na osobę! Po prostu nie byłoby cię stać.
To jest wciągające! Łatwo się w tym zatracić. Trzeba jednak zawsze mieć z tyłu głowy, że dostęp do tych wszystkich dóbr ma swoją cenę. Po nocy w superhotelu musisz się obudzić o szóstej rano i być pierwsza na śniadaniu. Piloci to też ludzie, którzy często mają różne problemy osobiste.
Takie wyjazdy, okropnie jednak obciążające, są trochę alternatywną rzeczywistością, piękną bajką, ucieczką od codziennych problemów. Czasami już nie wiesz, czy jesteś w Rio, czy w Pcimiu Dolnym, bo jest ci po prostu wszystko jedno.
Powyższe fragmenty pochodzą z książki Justyny Dżbik-Kluge "Polacy Last Minute. Sekrety pilotów wycieczek", która premierę będzie mieć 16 czerwca. Dziękujemy wydawnictwu W.A.B. z możliwość publikacji.