Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
"Patryk, czy możesz mi wyjaśnić, o co kłócą się Adam Glapiński z Pawłem Muchą?".
Z takim pytaniem zwrócił się do mnie redakcyjny kolega, który nie zajmuje się bankowością.
A ja - przyznaję uczciwie - miałem solidny kłopot, by odpowiedzieć. Szum medialny, który powstał, a w zasadzie który stworzyli pracownicy Narodowego Banku Polskiego, powoduje, że mało kto dostrzega istotę sporu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Pieniądze w tle
W praktyce, jak przekonuje prezes Adam Glapiński, sprawa jest banalnie prosta: Paweł Mucha chciałby zarabiać więcej, a Adam Glapiński nie widzi powodu, ażeby Mucha zarabiał więcej. Choćby z tego powodu, że nie przepracowuje się - w ocenie Glapińskiego - jako członek zarządu Narodowego Banku Polskiego.
Paweł Mucha przyznaje, że wątek jego wynagrodzenia jest przedmiotem dyskusji, ale - w ocenie samego Muchy - bardziej jako dowód na to, że dawny bliski współpracownik prezydenta Andrzeja Dudy jest szykanowany za swoje działania i zwracanie uwagi na nielegalne postępowania prezesa banku centralnego.
W tle – przy czym to tło jest specyficzne, bo wychodzi na pierwszy plan - padają wzajemne oskarżenia, które są coraz dalej od pierwotnego źródła konfliktu. Warto jednak wrócić do podstaw i zobaczyć, od czego się zaczęło.
Ciekawość Muchy
Spór pomiędzy Glapińskim jako prezesem NBP a Muchą jako członkiem zarządu banku powstał na tle kwestii dostępu do informacji.
Paweł Mucha zażyczył sobie bowiem dostępu do treści protokołów z posiedzeń Rady Polityki Pieniężnej. Nie otrzymał ich.
I tu trzeba postawić sobie pytanie: czy Mucha te protokoły powinien dostać, czy nie?
Z par. 11 ust. 4 Regulaminu Rady Polityki Pieniężnej wynika, że kopie protokołu z posiedzenia RPP przekazuje się Przewodniczącemu Rady, członkom Rady i członkom Zarządu NBP.
Zarazem jednak protokoły są przechowywane i udostępniane z zachowaniem zasad określonych w przepisach odrębnych, w szczególności dotyczących postępowania z informacjami prawnie chronionymi.
Departament prawny NBP, prezentujący stanowisko zbliżone do wypowiadanego przez Adama Glapińskiego, uważa zatem, że zastosować należy art. 4 ust. 1 ustawy o ochronie informacji niejawnych.
Przepis ten stanowi, że informacje niejawne mogą być udostępnione wyłącznie osobie dającej rękojmię zachowania tajemnicy i tylko w zakresie niezbędnym do wykonywania przez nią pracy lub pełnienia służby na zajmowanym stanowisku albo wykonywania czynności zleconych.
"Wbrew temu co twierdzi P.P. [Pan Paweł – przyp. red.] Mucha nie istnieje zatem bezwarunkowy, prawny obowiązek udostępnienia członkom Zarządu NBP protokołów z posiedzenia RPP. Jak to zostało wyjaśnione, ustawa formułuje warunek w postaci niezbędności udostępnianych informacji niejawnych do wykonywania pracy, pełnienia służby lub wykonywania czynności służbowych. Należy podkreślić, że Pan P. Mucha otrzymuje wszelkie niezbędne mu do wykonywania jego obowiązków dokumenty i informacje dotyczące ustaleń podjętych przez Radę Polityki Pieniężnej" - uważa departament prawny NBP.
Zdaniem Adama Glapińskiego zwykła ciekawość Pawła Muchy co do tego, kto co powiedział na posiedzeniu Rady Polityki Pieniężnej, to za mało, by otrzymywał on szczegółowe protokoły.
Paweł Mucha uważa, że kluczowe jest brzmienie art. 17 ustawy o Narodowym Banku Polskim. Wynika z niego, że działalnością NBP kieruje zarząd. A zadań członkowie zarządu mają narzuconych przez ustawodawcę bez liku. Trudno zaś je realizować bez pełnej wiedzy na temat tego, z jakiego powodu inny organ NBP w postaci Rady Polityki Pieniężnej podejmuje takie, a nie inne decyzje.
Paweł Mucha zwraca też uwagę, że część członków zarządu NBP otrzymywała dostęp do protokołów, a część nie. Trudno więc uznać, by chodziło o ochronę wrażliwych informacji.
Racja dwóch stron
Paradoks tej sytuacji polega na tym, że obie strony, prezentujące przecież zupełnie odmienne stanowiska, mają choć częściowo rację.
Gdy spojrzymy w wewnętrzne uregulowania Narodowego Banku Polskiego, trudno odmówić racji argumentacji Adama Glapińskiego oraz departamentu prawnego.
Rzeczywiście stosowny regulamin przewiduje udostępnianie protokołów z posiedzeń Rady Polityki Pieniężnej członkom zarządu, ale faktycznie jest to obwarowane zastrzeżeniem mogącym ograniczać przekazywanie dokumentów.
Ale rację ma też Paweł Mucha. Sytuacja, w której członek zarządu banku centralnego odpowiada za funkcjonowanie banku, a nie ma dostępu do dokumentacji wytwarzanej w banku, jest patologiczna.
Założeniem powinno być przecież, że wszyscy członkowie zarządu są możliwie najlepiej poinformowani o wszystkich okolicznościach mogących mieć wpływ na podejmowanie decyzji.
Ba, przecież członek zarządu teoretycznie mógłby ponosić odpowiedzialność karną za niegospodarność. Mógłby też odpowiadać karnie, jako osoba pełniąca funkcję publiczną, za niedopełnienie obowiązków. Czyli np. za udział w podjęciu szkodliwej decyzji bez posiadania wystarczających informacji.
Jeżeli zaś prezes banku uważa, że dany członek zarządu jest niewiarygodny i nie należy przekazywać mu wszelkich papierów, docieramy do banalnego wniosku: bank centralny jest za mały, by byli w nim i Adam Glapiński, i Paweł Mucha.
Lepiej na straganie
Adam Glapiński podczas niedawnej, dość kuriozalnej konferencji prasowej powiedział, że Narodowy Bank Polski to nie jest stragan z cebulą na bazarze.
Fakt, nie jest. Niestety.
Na żadnym straganie z cebulą, o spółce kapitałowej nie mówiąc, sytuacja, która zaistniała w banku centralnym zapewne w ogóle by się nie pojawiła, a gdyby nawet - to zostałaby błyskawicznie rozwiązana.
Gdybym bowiem założył stragan z cebulą na bazarze i zatrudniony przeze mnie sprzedawca kłóciłby się ze mną publicznie - najzwyczajniej w świecie bym go wyrzucił.
Gdybym był zaś właścicielem spółki i dwóch członków zarządu by się łapało za łby tak intensywnie, że rozpisywałyby się o tym media - jeden musiałby wylecieć.
W Narodowym Banku Polskim jednak te proste mechanizmy, znane w świecie najdrobniejszego nawet biznesu, nie działają.
Stąd ten kiepski spektakl, który ostatecznie nie służy nikomu. A przede wszystkim ośmiesza instytucję, dla której prestiż, pewnego rodzaju środowiskowy autorytet, jest kluczowy.
Patryk Słowik jest dziennikarzem Wirtualnej Polski