"Pierwsze prawo ekonomii: na każdego ekonomistę przypada inny ekonomista o przeciwstawnych poglądach. Drugie prawo ekonomii: obaj się mylą". To popularny w tym środowisku żart, nawiązujący do reputacji ekonomistów jako podzielonych na konkurujące ze sobą szkoły i niezdolnych do wypracowania porozumienia. Ale wbrew temu stereotypowi, bez trudu można znaleźć dość długą listę kwestii, co do których ekonomiści są zgodni. Tak jest w przypadku handlu międzynarodowego. Zdecydowana większość z nich uważa, że wolny handel jest korzystny dla dobrobytu wszystkich zaangażowanych w niego krajów. Inaczej mówiąc, protekcjonizm, w tym podwyższanie ceł, uchodzi za szkodliwy – chociaż dopuszczalny, gdy chodzi o ochronę wybranych rynków, raczkujących gałęzi przemysłu lub bezpieczeństwo narodowe.
Badania wśród członków Amerykańskiego Towarzystwa Ekonomicznego (AEA) wskazują, że około 90 proc. z nich sprzeciwia się cłom i pozacelnym barierom handlowym. Jeszcze większa jednomyślność panuje, gdy pytania są bardziej precyzyjne. Uczestnicy panelu ekonomistów, organizowanego przez Uniwersytet Chicagowski, w 2012 r. w 98 proc. zgodzili się z tezą, że NAFTA (Północnoamerykański Układ o Wolnym Handlu) jest korzystny dla Amerykanów.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Cztery lata później 100 proc. ankietowanych zgodziło się, że podwyższenie ceł na import niektórych towarów do USA w celu zwiększenia lokalnej produkcji to chybiony pomysł. Równie szeroki sprzeciw w 2018 r. budził pomysł (zrealizowany) podwyższenia ceł na import aluminium i stali do USA.
Protekcjonizm Trumpa zuboży Amerykanów
Odzwierciedleniem tych poglądów ekonomistów jest liberalizacja handlu, która postępowała systematycznie przez niemal całe minione stulecie. Inną konsekwencją przekonania ekonomistów co do zalet wolnego handlu jest powszechna w tej profesji krytyka prezydenta USA Donalda Trumpa za jego uwielbienie dla ceł. Jeszcze w trakcie kampanii przed wygranymi wyborami z listopada 2024 r. Trump powiedział, że "cło" jest najpiękniejszym słowem w słowniku. Innym razem oceniał, że "cła to największy wynalazek ludzkości". Nie minął nawet miesiąc jego prezydentury, a te upodobania prezydenta USA znalazły odbicie w jego decyzjach.
"Samobój". Eksperci ostro krytykują decyzję Trumpa
W weekend gospodarz Białego Domu podpisał rozporządzenie wprowadzające 25-procentową taryfę na wszystkie towary z Kanady (z wyjątkiem ropy i gazu, które zostały obłożone niższą, 10-procentową stawką) oraz Meksyku, a także dodatkowe 10-proc. cło na import z Chin. Nawet "Wall Street Journal", który na ogół sympatyzuje z republikanami, napisał, że to "najgłupsza wojna handlowa w historii". Niezrażony krytyką Trump zapowiedział, że wyższe cła nałoży też na Unię Europejską. Ale już w poniedziałek okazało się, że cios wymierzony w Kanadę i Meksyk został odroczony o miesiąc.
Dlaczego ekonomiści w większości sprzeciwiają się protekcjonizmowi? Po pierwsze, wierzą w dobroczynne efekty konkurencji. Im silniejsza konkurencja na danym rynku towarów i usług, tym lepsza jakość i niższe ceny. Eliminacja barier handlowych pozwala zaś znacząco poszerzyć pole konkurencji.
Po drugie, handel międzynarodowy stwarza przestrzeń do specjalizacji, a wraz z nią pojawiają się efekty skali. I znów, wyspecjalizowane, międzynarodowe firmy są w stanie dostarczać produkty i usługi taniej niż podmioty małe i niewyspecjalizowane. A skoro handel pozwala obniżyć ceny, nie obniżając jakości będących jego przedmiotem towarów i usług, zwiększa też ich konsumpcję (w myśl reguły, że niższym cenom towarzyszy wyższy popyt). Dla ekonomistów szeroko rozumiana konsumpcja jest ekwiwalentem materialnego dobrobytu.
Nakładając cła na import, Trump nie tylko uderza więc w partnerów handlowych USA, ale też zubaża samych Amerykanów. Zmusza ich bowiem do konsumpcji droższych produktów z importu lub ich rodzimych alternatyw, o ile są dostępne, albo do jej ograniczenia.
Jak silne są te efekty? Przykładowo, analitycy z Oxford Economics szacują, że nawet gdyby taryfy celne na towary z Kanady i Meksyku obowiązywały tylko przez część 2025 r., tempo wzrostu amerykańskiego PKB byłoby w tym roku o 0,7 pkt proc. niższe niż w dotychczas zakładanym scenariuszu.
Byłby to skutek słabszego wzrostu popytu konsumpcyjnego, ale też wyższych stóp procentowych. Skoro efektem ceł byłby wzrost cen, Rezerwa Federalna wstrzymałaby się bowiem z prognozowanymi dotąd dalszymi obniżkami stóp procentowych i wznowiłaby je dopiero po ustabilizowaniu się cen.
Wojnę handlową trudno zatrzymać
Te negatywne efekty w USA wystąpią niezależnie od tego, jak na amerykańskie cła zareagują kraje, w które zostały wymierzone. Ekonomistów najbardziej niepokoi jednak wizja działań odwetowych. Historia uczy, że taką spiralę protekcjonizmu trudno zatrzymać, a globalna wojna handlowa zubaża wszystkich jej uczestników na kilka sposobów.
Wszyscy eksportują mniej z powodu wyższych cen na rynkach zbytu, ale efekt ten potęguje spowolnienie gospodarcze lub wręcz recesja. Dodatkowo, w obliczu słabszych perspektyw sprzedaży, załamują się inwestycje. Oprócz spadku popytu konsumpcyjnego, zarówno krajowego, jak i zagranicznego, zaangażowane w wojnę handlową państwa doświadczają więc spadku popytu inwestycyjnego.
Podręcznikową ilustracją tych procesów jest wojna handlowa, która toczyła się na początku lat 30 XX., potęgując Wielki Kryzys. Jej symbolem jest ustawa Smoota-Hawleya z czerwca 1930 r., podpisana przez prezydenta Herberta Hoovera pomimo masowego sprzeciwu ekonomistów.
Jej skutkiem był wzrost przeciętnej stawki na import oclonych towarów z 40 do 48 proc. Ze względu na to, że ustawa weszła w życie w okresie deflacji, a stawki celne miały na ogół charakter kwotowy, już w 1932 r. przeciętne cło sięgało jednak niemal 60 proc. I tylko raz w historii USA było wyższe.
Kilkanaście państw, z którymi USA utrzymywały bliskie stosunki handlowe, wprowadziło retorsje. To, wraz z globalną recesją, sprawiło, że wartość światowego handlu przez cztery lata obowiązywania ustawy Smoota-Hawleya załamała się o około dwie trzecie. Część historyków uważa, że wojna handlowa nasiliła nacjonalistyczne nastroje, przyczyniając się do wybuchu II wojny światowej. Ta historia jest szczególnie niepokojąca, jeśli wziąć pod uwagę to, że jeśli nowe cła na import z Chin, Meksyku i Kanady wejdą w życie, to średnia taryfa celna w USA będzie najwyższa od lat 40. XX w.
Dlaczego, mimo tej lekcji, administracja Trumpa straszy podwyżkami ceł? Jedna z odpowiedzi na to pytanie brzmi: to tylko strategia negocjacyjna. W rzeczywistości Donald Trump nie chce uderzać w partnerów handlowych USA, ale chce od nich pewnych ustępstw. Potwierdzeniem tej interpretacji zdaje się być oficjalne uzasadnienie ceł, które miały być nałożone na Meksyk, Kanadę i Chiny (i które w przypadku tego ostatniego kraju rzeczywiście zostały nałożone).
Miała to być kara za tolerowanie przez te kraje nielegalnej emigracji i przemytu narkotyków do USA. Gdy władze Meksyku i Kanady zobowiązały się do uszczelnienia granic, cła zostały zawieszone. Ale takie spojrzenie na retorykę Trumpa ma też luki. Przede wszystkim grożenie wysokimi cłami tylko po to, aby nakłonić rządy do działań, do których zobowiązały się już wcześniej, przypomina strzelanie z armaty do wróbla.
Cła z pierwszej kadencji Trumpa nie przyniosły oczekiwanych rezultatów
Z drugiej strony, liczne wypowiedzi samego Trumpa i jego doradców sugerują, że rzeczywiście wierzy on w pozytywny wpływ agresywnych podwyżek ceł na amerykańską gospodarkę. Polityka ta miałaby przyczynić się do ograniczenia deficytu USA w handlu zagranicznym, który zdaniem Trumpa wskazuje na to, że Amerykanie są okradani przez partnerów handlowych.
Przykładowo, deficyt USA w handlu z Kanadą, który w 2023 r. sięgał 40 mld dol. (biorąc pod uwagę zarówno wymianę towarową, jak i usługową), amerykański prezydent uznaje za dowód na to, że USA subsydiują Kanadę. Inną konsekwencją ograniczenia importu miałoby być odrodzenie rodzimego przemysłu oraz zasilenie budżetu państwa.
Oddajmy głos jednemu ze zwolenników polityki celnej Trumpa, Orenowi Cassowi, twórcy think-tanku American Compass. "Firma, która zastanawia się nad tym, czy zamknąć fabrykę w Ohio i przenieść ją do Chin, albo konsument, który zastanawia się nad rezygnacją z produktu lokalnej marki na rzecz tańszego produktu z importu, nie weźmie prawdopodobnie pod uwagę szerszego znaczenia produkowania w USA" - pisał ekonomista we wrześniu w "The Atlantic".
"Dla indywidualnego aktora racjonalnym wyborem jest taki, dzięki któremu oszczędzi pieniądze. Ale te indywidualne decyzje sumują się, powodując gospodarcze, polityczne i społeczne szkody. Jeśli cła przeciwdziałają tym szkodom, mogą przynosić zbiorowe korzyści" – dodał. Jak tłumaczył, przemysł nie tylko jest nośnikiem innowacji, ale też zapewnia stabilne miejsca pracy i pozwala budować bezpieczeństwo kraju.
Rzecz w tym, że cła, które Trump wprowadził w czasie swojej pierwszej kadencji, nie miały tych pozytywnych efektów, które uzasadniałyby ich koszty. Przykładowo, udział osób zatrudnionych w przemyśle nie przestał spadać. Owszem, w tych branżach, które były chronione przed konkurencją zagranicznych producentów, zatrudnienie nieco wzrosło. Ale w całym przemyśle tego efektu nie było. Dlaczego? Bo wiele fabryk, które korzystały z importowanych komponentów obłożonych cłami – np. stali i aluminium – upadło.
Na to nałożyły się jeszcze skutki działań odwetowych podjętych przez inne państwa. "Ograniczanie handlu zwykle jest bardzo drogą metodą ochrony miejsc pracy wybranych grup społecznych" – pisała we wstępie do wrześniowego raportu WTO szefowa tej organizacji Ngozi Okonjo-Iweala, odnosząc się m.in. do doświadczeń USA.
Szacunki Instytutu Petersona sugerują, że każde nowe miejsce pracy w przemyśle stalowym kosztowało inne branże 650 tys. dolarów.
Decyzje Trumpa z jego pierwszej kadencji nie poprawiły również bilansu handlowego USA. Deficyt, który w 2016 r. wynosił 2,7 proc. amerykańskiego PKB, w żadnym z kolejnych czterech lat nie był mniejszy. Zmalała wprawdzie realna wartość importu z Chin, ale wzrosła z innych kierunków. Do tego początkowe ograniczenie importu przyczyniło się do umocnienia dolara, co z kolei negatywnie wpłynęło na eksport USA.
Skutki tamtej fali protekcjonizmu pokazują też, że cele, które stawia sobie Trump, są wzajemnie sprzeczne. Cła nie są w stanie jednocześnie zmniejszyć importu i zwiększyć znacząco wpływów do budżetu. Nie są też w stanie zwiększyć lokalnej produkcji, nie powodując wzrostu cen.
Spirala nieufności to największy koszt wojny celnej
Dzisiaj ekonomiści spodziewają się podobnych następstw ewentualnych ceł. Przypominają też, że ograniczenie deficytu handlowego – nawet gdyby do niego doszło – wcale nie byłoby pozytywnym zjawiskiem i dlatego nie powinno być celem polityki gospodarczej.
Deficytowi USA w handlu zagranicznym towarzyszy nadwyżka na rachunku finansowym. Innymi słowy, dolary, które wypływają z USA w celu sfinansowania importu, następnie tam wracają w postaci inwestycji. Dzięki temu amerykański rząd i firmy cieszą się nieograniczonym dostępem do taniego kredytu.
Znów zresztą argumentacja Trumpa i jego doradców jest tutaj niespójna. Jeśli nadwyżka handlowa jest świadectwem potęgi gospodarczej kraju, to dlaczego Niemcy – kraj z gigantyczną nadwyżką – są od kilku lat w stagnacji? I dlaczego Elon Musk uważa, że cała Europa Zachodnia wymaga reform, które przywrócą jej dynamizm? Nie może być przecież tak, że Europa jest jednocześnie bardzo konkurencyjna względem USA, jak i skrajnie niekonkurencyjna.
Najgorszą konsekwencją protekcjonistycznej retoryki Trumpa jest jednak niepewność, którą powoduje. Nawet jeśli ostatecznie zapowiedziane w weekend cła nie wejdą w życie, czyli zostaną tylko wykorzystane jako karta przetargowa w negocjacjach USA z partnerami handlowymi, to spowodują spiralę nieufności. Państwa, które uważały Waszyngton za gwaranta światowego ładu handlowego i sojusznika, stracą to przekonanie.
Globalną konsekwencją tego zjawiska będzie nieefektywna alokacja kapitału. Firmy, które rozważały inwestycje w Meksyku lub Kanadzie, nastawiając się na uczestnictwo w amerykańskich łańcuchach dostaw, zastanowią się nad tym dwa razy. Podobnie postąpią przedsiębiorstwa, które chciałyby rozwijać się w USA, licząc na nieograniczony dostęp do zagranicznych rynków zbytu.
Grzegorz Siemionczyk, główny analityk money.pl