Dwa przykłady: najpierw pieluchy, potem telewizory. Oba towary luksusowe, choć każdy na inny sposób. Dziś pieluszki – przede wszystkim jednorazowe i w wielu rozmiarach – są dostępne bez problemu. W PRL-u w sprzedaży były wyłącznie pieluchy tetrowe, które wymagały prania, o jednorazowych mało kto nawet słyszał.
Wystarczyło stanąć przed blokiem i spojrzeć w górę, żeby domyślić się, w którym mieszkaniu jest niemowlę – w tym, na którego balkonie suszą się białe tetrowe szmatki. Ich pranie (ręcznie albo w pralce Frania), suszenie, prasowanie zajmowało codziennie mnóstwo czasu, choć i tak trzeba się było cieszyć, że jest co prać, suszyć i prasować. Po narodzinach dziecka młodzi rodzice dostawali wyprawkę, w której było trochę pieluch, ale za mało. Trzeba było kupować albo prosić znajomych ze starszymi dziećmi.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Pieluszki w czasach PRL
Jednorazowe pampersy pojawiały się w peweksach, ale ich cena była wielokrotnie wyższa od tetrowych klasyków. Rodziców nie było na nie stać. Moja mama wspomina: "Pieluchy tetrowe można było kupić na sztuki, w paczkach, m.in. na dziale z pasmanterią w pedecie. Częściej jednak kupowałam tetrę na metry, w domu handlowym w dziale z materiałami, a potem sama cięłam ją i obszywałam pieluszki na maszynie. Na taką tetrową pieluszkę czasami zakładało się zewnętrzną pieluchę, grubszą, z flaneli, też kupowaną na metry. Moja mama bardzo ładnie ją obrabiała, wyszywając na przykład jakiś ozdobny szlaczek. Te zewnętrzne zmieniało się rzadziej".
Patrząc na swoje niektóre zdjęcia z dzieciństwa, widzę, że czasami rzeczywiście nie zmieniano ich od razu – latam po pokoju z wielką plamą jak gdyby nigdy nic. Najpewniej czekano do ostatniej chwili, żeby zmienić pieluchę i znowu rozpocząć proces prania, suszenia itp.
W kryzysie lat 80. pieluchy były dostępne wyłącznie za okazaniem karty ciąży. Obowiązywał także przydział na ubranka dla dzieci, kaftaniki, kocyki. Wszystkiego dostawało się znacznie za mało, niż realnie było potrzebne, dlatego działała tu złota zasada PRL-u: "Zrób to sam" – czy raczej sama, bo w realizowaniu tej zasady specjalizowały się przede wszystkim Polki.
W jednym z numerów "Przyjaciółki" z 1948 roku redakcja polecała na przykład, by koszulki dla niemowlęcia uszyć ze starej bielizny płóciennej. W wydaniach z tego samego okresu powtarzają się też napomnienia, by pieluszki były często prane, dokładnie płukane w czystej wodzie i prasowane. Powojenne pisma kobiece odegrały wielką rolę w propagowaniu zasad higieny w Polsce, chociaż młodzi rodzice mieli przez nie o wiele więcej pracy.
Telewizor w PRL tylko dla wybranych
Zrelaksować się za to mogli przy telewizorze – choć z jego zakupem było jak z pieluszkami. Telewizory stanowiły w PRL-u dobro luksusowe. W Polsce telewizja zaczęła nadawanie na początku lat 50. – najpierw emitowano półgodzinny program raz w tygodniu (i to tylko w stolicy i okolicach), potem trzy razy w tygodniu – ale pod strzechy odbiorniki trafiły dopiero dekadę później. Wcześniej programy oglądano zazwyczaj jedynie w świetlicach w zakładach pracy, a codzienną domową rozrywkę zapewniało przede wszystkim radio, które było łatwo dostępne i tanie.
Sytuacja poprawiła się po tym, jak w drugiej połowie lat 50. Warszawskie Zakłady Telewizyjne zaczęły produkować telewizory Belweder i Wisła. Ciekawe jednak, że wcale nie trzeba było kupować takiego telewizora (który w latach 60. kosztował około 8 tysięcy złotych, co przy średniej pensji wynoszącej blisko 2 tysiące było wielkim wydatkiem), żeby raz na jakiś czas obejrzeć "Dziennik Telewizyjny" albo teleturniej "Wielka gra". W niektórych miastach można było telewizor wypożyczyć. A jako że w pierwszych latach sprzedaży telewizorów w Polsce niewiele wiedziano o tym cudzie techniki, to na przykład w klubach studenckich organizowano pogadanki na temat obsługi odbiornika.
W październiku 1970 roku uruchomiono Program Drugi Telewizji Polskiej, w zamierzeniach kulturalno-oświatowy, jednocześnie na rynku pojawiły się kolorowe telewizory. Pierwszym był Jowisz. Ważył 32 kilogramy i powstał w Warszawskich Zakładach Telewizyjnych w porozumieniu z francuskim Thomsonem. Jego możliwości nie były jednak w pełni wykorzystywane, bo Telewizja Polska wciąż produkowała programy w czerni i bieli – jeśli już pokazywano coś w kolorze, to atrakcje typu zjazd PZPR albo obrady Sejmu.
W latach 70. WZT produkowały też Rubina, na radzieckiej licencji, w wersji kolorowej. Żeby go przenieść, potrzeba było silnego chłopa albo i dwóch – ważył ponad 50 kilogramów. Bywał też niebezpieczny, bo czasami dochodziło do samozapłonów. Wynikały one z tego, że niektóre elementy tego modelu były wykonane z tektury, a na domiar złego telewizor pobierał wysokie napięcie (było konieczne przy ówczesnych układach lampowych). O iskrę było więc wyjątkowo łatwo. Mimo zagrożenia pożarowego cieszył się wielkim powodzeniem.
Telewizor pragnieniem Polaków
W gierkowskiej epoce Polacy, odurzeni propagandą sukcesu, chcieli w domach relaksować się właśnie przy telewizji, a nie tylko przy radiowych Matysiakach czy W Jezioranach. Telewizor stał się jednym z pragnień Polaków. Jak śpiewał Grzegorz Markowski: "Telewizor, meble, mały fiat – oto marzeń szczyt". W samym tylko 1975 roku Polacy kupili milion telewizorów, co było liczbą dwukrotnie większą niż na początku dekady.
Trzeba przyznać, że telewizory produkowane w WZT czy gdańskim Unimorze miały przyciągające nazwy: Ametyst, Fregata, Neptun, Saturn, Zefir, Fiord, Tosca, Aladyn. Jednak zazwyczaj to wspomniane radzieckie Rubiny (też piękna nazwa) lądowały w domowym salonie (koniecznie z serwetką na obudowie). Po prostu były dwa razy tańsze niż na przykład telewizory Jowisz, choć to wcale nie znaczy, że były tanie. Pod koniec lat 70. kosztowały ponad 20 tysięcy złotych, podczas gdy średnia pensja wynosiła niewiele ponad 5 tysięcy złotych (w 1979 r.). Właściciele telewizorów mieli powodzenie w towarzystwie. Sąsiedzi i rodzina, dalsza i bliższa, koledzy z pracy – wszyscy chcieli dostąpić przywileju i zobaczyć nowy odcinek "Czterdziestolatka", nowy spektakl Teatru Sensacji Kobra albo relację z Wyścigu Pokoju.
Pod koniec dekady sytuacja zaczęła się poprawiać, coraz więcej telewizorów docierało do nas z Zachodu. Marzeniem stał się telewizor niemiecki albo japoński. Z peweksu albo kupiony na czarnym rynku.
Artykuł stanowi fragment książki nakładem Wydawnictwa Muza, pt. "Zakupy w PRL. W kolejce po wszystko" autorstwa Wojciecha Przylipiaka, będącej reportażem o zakupowej rzeczywistości w latach 1945-1989.