Zgodnie z wtorkowymi zapowiedziami marszałka Senatu już wkrótce prace ma rozpocząć zespół do spraw reformy wynagrodzeń w sektorze publicznym. Nazwa może być jednak nieco myląca, bo Tomasz Grodzki ma bardziej dalekosiężne plany.
- Chcemy przygotować rzeczywiście prawdziwą reformę wynagrodzeń w Rzeczpospolitej, ale nie mówię tu tylko o politykach, żeby było jasne, nie mówię tylko o samorządowcach, nie mówię tylko o budżetówce. Chcemy przygotować system trochę wzorowany na II Rzeczpospolitej, gdzie to było zdecydowanie bardziej przejrzyste i zrozumiałe - powiedział we wtorek Grodzki na konferencji prasowej.
Inicjatywa jest w sposób oczywisty reakcją na działania PiS i prezydenta Dudy w sprawie podwyżek dla polityków. Jednak słowa marszałka Grodzkiego wskazują, że politycy chcą podjąć się zadania dużo bardziej ambitnego.
"Totalny bałagan"
Marszałek przekonywał, że w II Rzeczpospolitej "każdy od początku swojej kariery wiedział, że jak idzie na robotnika, będzie zarabiał maksymalnie tyle, jak na maszynistę, tyle." Dlatego, jak podkreślił, wszyscy mogli sobie zaplanować swoją przyszłość.
Jednak już teraz można mieć o tym pojęcie, sprawdzając swoje oczekiwania co do danego zawodu i zarobków w nim otrzymywanych w ankiecie firmy Sedlak & Sedlak. Pytanie też, czy takie regulowanie zarobków jest możliwe w gospodarce wolnorynkowej.
- To prawda, że mamy totalny bałagan z wynagrodzeniami w sektorze publicznym i to trzeba uporządkować. Są tam jeszcze zaległości z czasów realnego socjalizmu - przekonuje dr Kazimierz Sedlak, dyrektor w firmie HR Sedlak & Sedlak.
Zgadza się z nim Monika Fedorczuk, ekspert rynku pracy Konfederacji Lewiatan.
- Niewątpliwie temat wynagrodzeń w administracji jest istotny. Jest ryzyko, że jeśli tam będą niskie zarobki, to nie będzie miał kto realizować zadań ważnych dla obywatela. Ci ludzie są potrzebni. Mamy już jednak siatkę płac dla pracowników służby cywilnej. Są przedziały, zasady naliczania, kwota bazowa, mnożniki. To jednak nie działa, bo w ramach jednego stanowiska można zarabiać nawet trzykrotnie więcej - mówi money.pl Fedorczuk.
"Nadużycie rozumu"
Administracja, by przyciągać pracowników, ratuje się nagrodami i dodatkami. System jest mało czytelny i rzeczywiście zastanawiający się nad karierą w służbie cywilnej może być mocno zagubiony. Trzeba zatem, w ocenie ekspertki, uporządkować to, co już mamy. A co z resztą zawodów?
- Mówienie o kształtowaniu płac w całej gospodarce jest mało realne. Nie możemy decydować na poziomie rządu, ile ma zarabiać stolarz. W zdecydowanej większości przypadków to rynek decyduje o wynagrodzeniach, nie pracownik czy pracodawca, ale rynek właśnie - mówi Kazimierz Sedlak.
Jak dodaje, Friedrich von Hayek, ekonomista i filozof w znakomitej książce "Nadużycie rozumu" pisał o tym, że codziennie nadużywamy rozumu, posługując się danymi. Sedlak radzi, by politycy nie popełniali tego błędu.
- Mamy wrażenie, że ekonomia to nauka ścisła, a tymczasem to nauka społeczna, w której bardzo trudno jest kontrolować wszystkie zmienne wpływające na jakieś zdarzenia - mówi Sedlak.
Jego zdaniem politycy mają wrażenie, że można wpływać na rynek. Zapowiadają dynamikę rozwoju, przewidują inflację, chcą decydować o wynagrodzeniach.
Jak płacili w PRL?
- Rynek nie chce jednak słuchać polityków i płata im figle. Politycy nadużywają swojego rozumu. Myślą, że da się ustalać wynagrodzenia. Można to robić, ale tylko kiedy ma się monopol, czyli np. w socjalizmie. Tam już jednak byliśmy i wiemy, czym to się skończyło - podsumowuje Sedlak.
W PRL odgórne ustalanie płac było możliwe, ponieważ wszystkie zakłady pracy były państwowe. Do najlepiej zarabiających należeli partyjni urzędnicy. Naturalnie wysokość ich płac nie miała żadnego ekonomicznego uzasadnienia. Ale nie może to dziwić. Podobnie było z niemal wszystkimi zakładami pracy w PRL.
Średnia pensja epoki Gierka wynosiła ok. 5 tys. zł. Oznaczało to, że większość Polaków zarabiała pomiędzy 2 a 10 tys. złotych. Partyjni sekretarze brali pieniądze z tej wyższej półki.
- Nie wyobrażam sobie ustalania wynagrodzeń poza sferą budżetową, administracyjną. W II Rzeczpospolitej wyglądało to zupełnie inaczej. Biorąc za przykład wspomnianego maszynistę, nie mieliśmy wtedy tylu przewoźników konkurujących ze sobą - mówi Monika Fedorczuk.
Nie można zatem teraz wymyślić takiej siatki. Jak przekonuje ekspertka, firmy mają różne systemy motywacyjne. Konkurują ze sobą, konkurujemy też o pracownika z innymi krajami.
- Nie wyobrażam sobie jakiejś regulacji, która miałaby to objąć. Mamy obecnie tak dynamiczny rynek pracy i on się tak szybko zmienia, że takiej przewidywalności zarobków nie da się zaprojektować - podsumowuje ekspertka Konfederacji Lewiatan.