Kłótnia w rządzie, ostry spór w koalicji i możliwe porozumienie PiS z Lewicą - to polityczne efekty zapowiedzianych zmian w oskładkowaniu najlepiej zarabiających Polaków. PiS nie wspomniał jednak, że zmiany dotkną też najlepiej opłacanych urzędników. I tych, którzy łączą "pracę dla kraju" z inną fuchą. A na państwowym też można dobrze zarabiać.
PiS jednym ruchem sprawi, że tysiące "swoich" ludzi dostaną na rękę mniej. I to co miesiąc. Jednocześnie ich pracodawcy na ich zatrudnienie wydadzą zdecydowanie więcej.
Komu zniesienie limitu nie w smak?
Program likwidacji limitu 30-krotności składek mógłby się zatem nazywać "Rodzina na minusie", "Swoi minus", "Składka minus" lub "20 tys. minus". O tym efekcie zmiany w przepisach politycy PiS milczą.
A stracą solidarnie: szef NBP prof. Adam Glapiński (i wielu jego dobrze wynagradzanych współpracowników), premier Mateusz Morawiecki i prezydent Andrzej Duda. Z drugiej strony ucierpią też np. samorządowcy z Platformy Obywatelskiej - chociażby prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak, który łączy pracę w magistracie i dodatkowe płatne zajęcia. Działa bowiem także w radzie nadzorczej Międzynarodowych Targów Poznańskich.
Mniejsza pensja w 2020 roku może powitać również najlepiej wynagradzanych pracowników ministerstw oraz szefów gabinetów politycznych. Jak wynika z informacji money.pl, zniesienie tzw. limitu 30-krotności składek na ZUS spowoduje, że armia 78 tys. pracujących "na państwowym" będzie co miesiąc dostawać mniejsze pieniądze.
Jakie będą ich straty po zmianach? W przypadku pensji 15 tys. zł brutto, po roku z portfela wyparuje prawie 4 tys. zł (netto). Pracownik z pensją 25 tys. zł pożegna się w ciągu roku z 12 tys. zł. Osoba, która może się pochwalić miesięcznymi zarobkami na poziomie 45 tys. zł, netto w ciągu roku zarobi o 30 tys. zł mniej.
Limit 30-krotności składek ZUS. O co chodzi?
Dlaczego zniesienie tzw. limitu składek na ZUS to problem dla wyżej wymienionych? W tej chwili zarabiający ponad 12 tys. zł brutto miesięcznie w pewnym momencie przestają opłacać składki na ZUS (im więcej zarabiają dane osoby w miesiącu, tym szybciej przestają płacić).
Dzieje się tak, gdy ich wynagrodzenia przekroczą limit 30-krotności średniej pensji - czyli mniej więcej 140 tys. zł. Od tego momentu od ich zarobków nie jest już pobierana składka emerytalna i rentowa. Wszystkie inne są płacone. Płacą też wyższy podatek dochodowy (bo od podstawy opodatkowania można odliczać opłacone składki).
Dzięki temu w kieszeni mają więcej pieniędzy, ale nie tylko oni zyskują. Zyskuje też państwo i budżet. Powód jest prosty - za kilkadziesiąt lat nie będzie musiało wypłacać ogromnych emerytur.
Ilu osób dotknie zmiana?
Oficjalnie PiS przekonuje, że likwidacja limitu to zmiana tylko dla 370 tys. najlepiej zarabiających Polaków. Nie mówi za to, że to cięcie pensji w sektorze publicznym.
Jak wynika z naszych informacji, Zakład Ubezpieczeń Społecznych w analizach wysyłanych do Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej wskazywał, kogo dokładnie dotkną zmiany.
I to właśnie ZUS informował, że w 2018 roku dokładnie 369 tys. osób przekroczyło roczny limit składek na ubezpieczenia emerytalne i rentowe. "Zaoszczędzili" w sumie 8 mld zł na składkach, średnio po 20 tys. zł na głowę. Takie pieniądze trafiłyby do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, gdyby limitu nie było.
Co ciekawe, to właśnie ZUS wskazał, że stracą i ludzie na państwowej posadzie, i w prywatnych firmach. Z danych wynika, że około 267 tys. z tych osób pracuje w sektorze prywatnym. Reszta to już sektor publiczny. Jak wynika z danych money.pl, gdyby doliczyć do tego pracowników spółek skarbu państwa, to w sumie dotkniętych zmianami byłoby prawie 100 tys. osób, które pracują dla państwa lub na styku biznesu i państwa.
PiS już zaplanował, że temat zniesienia limitu 30-krotności ZUS w Sejmie pojawi się we wtorek w nocy. Wtedy to posłowie po raz pierwszy przyjrzą się ustawie, która miałaby zmienić zasady opłacania składek.