SOR w Zielonogórskim Szpitalu Klinicznym sparaliżowany. Wszystko przez braki kadrowe. Ratownicy medyczni i pielęgniarki na L4. "SOR Zielona Góra zamknięty! (...) Wszystkich pacjentów, w tym ciężkie stany, wozimy do sąsiednich miast" - informuje w mediach społecznościowych dr Robert Górski.
Trudną sytuację potwierdza rzecznik szpitala. "W związku z dużą absencją personelu pielęgniarsko-ratowniczego (nielekarskiego), praca SOR jest obecnie przeorganizowywana i mocno ograniczona. Do godz. 19.00 wstrzymane są przyjęcia pacjentów w Centrum Urazowym. Trwają też prace nad uzupełnieniem brakującego personelu. W przypadku fiaska tych działań, funkcjonowanie SOR stanie się jednak niemożliwe" - czytamy w oficjalnym oświadczeniu.
Jak wyjaśniają władze zielonogórskiego szpitala, sytuacja na SOR-ze to wyniku ostatnich decyzji Ministerstwa Zdrowia, przyznających podwyżki wyłącznie ratownikom pracującym w ramach państwowego systemu ratownictwa medycznego.
"Większość ratowników i pielęgniarek pracujących w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym naszego szpitala, których ministerialne dodatki nie objęły, w dniu dzisiejszym przedłożyło zwolnienia L4. Jest to niewątpliwie efekt zniechęcenie i frustracji, a przede wszystkim odgórnych decyzji, które podzieliły środowisko" - czytamy.
Jednak sytuacja w zielonogórskiej lecznicy nie jest odosobniona. Na krawędzi znalazł się również Odział neurologii w Szpitalu Miejskim w Toruniu, gdzie z końcem września większości lekarzy neurologów skończyły się kontrakty. Oddziału Neurologii i Leczenia Udarów został zawieszony, o czym poinformowała "Dziennik Toruński" Anna Kulbicka-Tondel, rzeczniczka Prezydenta Miasta Torunia.
Informacje o trudnej sytuacji płynęły również ze SOR-u szpitala MSWiA w Lublinie, gdzie o północy wygasnąć miały umowy kontraktowe personelu. Oddział Ratunkowy jednak funkcjonuje, jak udało nam się ustalić. Z przekazanych nam informacji wynika, że udało się znaleźć obsadę.
O krytycznej stacji w Krakowie mówi również dr Jakub Kosikowski z OZZL. Wypowiedzenia składają też lekarze oddziału nefrologii i specjaliści z innych oddziałów w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Krakowie.
- Dzieje się to, co dziać się musiało. Mamy w za mało lekarzy, a trudne warunki pracy, zwłaszcza w publicznych szpitalach i na SOR-ach, powodują, że wielu rezygnuje, albo próbuje walczyć o ich poprawę, podejmując protest. Nie pomaga lekceważąca postawa ministra zdrowia. Ludzie się frustrowani. Mają dość - komentuje w rozmowie z money.pl dr Krzysztof Bukiel przewodniczący OZZL.
Medycy pakują walizki
Braki kadrowe w polskich szpitalach to problem, który opisujemy od lat, ale kiedy nakładają na nie sytuacje kryzysowe, jak pandemia, czy masowe protesty, kruchość systemu jest najbardziej obnażana. Odczuwamy ją w praktyce, kiedy zamykane są oddziały i szpitale, a kolejki do specjalistów się ciągną miesiącami, jak i odnajdujemy diagnozach naukowych.
Według raportu OECD "Health at a Glance 2020" na tysiąc mieszkańców mamy w Polsce zaledwie 2,4 lekarza, podczas gdy średnia UE to 3,4. Tym samym pod względem dostępności lekarzy znajdujemy się na samym końcu w Unii Europejskiej.
Problem pogłębia emigracja. Cenieni w Europie polscy lekarze przyjmowani są otwartymi ramionami za granicą. Echem więc odbijają się słowa posłanki PiS Joanny Lichockiej, która nawoływała Niemców, aby oddali nam naszych lekarzy i wcześniejsze nawoływania jej koleżanki partyjnej Józefy Hrynkiewicz rzucone w Sejmie: "Niech jadą!".
Kłopot w tym, że cześć lekarzy rzeczywiście posłuchała i wyjeżdża. Walizki pakuje każdego roku setki specjalistów, którzy w ościennych krajach znajdują znacznie lepsze warunki pracy i oczywiście płacy. O ofertach do nich kierowanych pisaliśmy już w money.pl. Niemcy, Czechy, a nawet Szwajcaria, szukają dla siebie wyspecjalizowanych kadr.
Jak wielu wyjeżdża? Według wyliczeń OECD, do połowy 2020 roku w Polsce wykształciło się 23 tys. medyków, którzy opuścili ojczyznę i pracują w krajach zachodnich. Tylko w tym roku do sierpnia 420 medyków pobrało już zaświadczenie o postawie etycznej wydawane lekarzom i lekarzom dentystom ubiegającym się o uznanie kwalifikacji w innych krajach Unii Europejskiej.
Te tzw. zaświadczenia unijne pobierane w Okręgowej Izbie Lekarskiej obrazują liczbę potencjalnych wyjazdów. 339 wydano ich lekarzom, a dodatkowe 81 lekarzom dentystom.
- Zwłaszcza młodzi lekarze - rezydenci decydują się na wyjazd za granicę. Znają język, mają łatwość dostosowywania się, a przy tym spotykają się tam ze znacznie mniej zbiurokratyzowanym podejściem do rezydentury i specjalizacji - zaznacza dr Bukiel.
"Felczeryzacja" sposobem ministra?
Rząd szuka sposobu na kryzys w polskiej opiece zdrowotnej, ale niekoniecznie poprzez realizację postulatów środowisk medycznych. Jak przekonuje resort zdrowia, bo nie ma na to pieniędzy.
Tylko postulowana przez protestujących medyków zmiana ustawy o sposobie ustalania najniższego wynagrodzenia kosztować ma 65 mld zł - oszacował resort zdrowia. Realizacja wszystkich punktów miałaby pochłonąć ponad 100 mld zł. Jednak medycy zarzucają ministerstwu manipulację danymi.
"Dodatkowo materiały przesłane wczoraj przez ministra zdrowia zawierają błędy merytoryczne. 'Kosmiczna' kwota wzrostu kosztów, o której często i chętnie mówi minister zdrowia, przykładowo zawiera także obecnie wypłacane wynagrodzenia pracowników ochrony zdrowia, a więc jest sztucznie zawyżona. Nazywając rzecz po imieniu: to niestety jest zwykła manipulacja" - napisali protestujący w oświadczeniu.
Rządzący wdrażają też inne programy, które mają poprawić sytuację kadrową w służbie zdrowia. Część z nich budzi kontrowersje i sprzeciw środowiska medycznego.
Przykład? Od tego roku rząd uprościł tryb podjęcia pracy przez lekarzy spoza Unii Europejskiej. Na podobnej zasadzie rząd uprościł procedury pozwalające ściągnąć do pracy w Polsce programistów z Ukrainy i Białorusi. Nad Wisłą jednak mają status lekarza bez specjalizacji.
Dlaczego? Zgodnie z procedurą ich specjalizacja może zostać uznana, dopiero gdy uzyskają Prawo Wykonywania Zawodu o charakterze nieograniczonym. W ciągu 5 lat będą musieli więc nostryfikować dyplom i zdać egzamin weryfikacyjny, inaczej stracą uprawnienia. Zdaniem lekarzy, taki tryb powoduje obniżenie jakości świadczeń zdrowotnych w Polsce, gdyż nie zapewnia właściwej weryfikacji umiejętności i wiedzy medyków.
Niezależnie jednak od tego, wątpliwości budzi skuteczność tego "planu ratunkowego". Dlaczego? Ponieważ skala jest za mała. Medycy ze Wschodu, południa czy zza mórz nie uratują polskiego systemu, bo jej ich za mało, o czym więcej przeczytasz w money.pl.
Najnowszym pomysłem jest wprowadzenie zawodowego kształcenia medyków. Choć zapowiedział go w jednym z wywiadów minister zdrowia Adam Niedzielski, to faktycznym ojcem chrzestnym proponowanych zmian ma być minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek, bo to właśnie MEiN przygotował projekt ustawy, do której odsyła nas biuro prasowe resortu zdrowia.
Jednak i ten pomysł kształcenia lekarzy w zawodówkach spotkał się z poważną krytyką. "Prezydium Naczelnej Rady Lekarskiej z oburzeniem przyjęło zapowiedź Ministra Zdrowia, dotyczącą planu kształcenia lekarzy w szkołach zawodowych. W ocenie Prezydium NRL zapowiadana zmiana sposobu kształcenia lekarzy i lekarzy dentystów obniży standardy ich kształcenia, a to całkowicie kłóci się z zasadniczym celem procedowanego aktualnie projektu ustawy o jakości - czytamy w stanowisku".
W przeddzień pierwszego czytania nowelizacji ustawy, pismo protestacyjne wystosowało również Kongres Prezesów Okręgowych Rad Lekarskich.
"Nie ma i nigdy nie będzie zgody samorządu lekarskiego na obniżanie jakości kształcenia lekarzy. A forsowanie takich zapisów w momencie trwania protestu wszystkich środowisk medycznych wygląda na próbę dalszego dewaluowania polskich lekarzy przez rządzących" - czytamy w dokumencie. Jak wskazują lekarze, "w końcowym rozrachunku na tych zmianach ucierpi przede wszystkim polski pacjent".
- Nie rozumiem ministra Niedzielskiego. To jakiś amok. Czyżby postanowił sobie za cel, zostanie najbardziej nowatorskim reformatorem lecznictwa w Polsce? - pyta z oburzeniem dr Bukiel. - Pomysł jest przejawem kompletnego braku znajomości warunków kształcenia lekarza i specyfiki jego przygotowania do zawodu. Musi mieć zaplecze w postaci szpitali, nie można ot, tak sobie, posiąść wiedzy teoretycznej i zacząć leczyć. To kolejny policzek wobec lekarzy - dodaje prezes OZZL.
Jak dodaje, pomysł "produkowania pół lekarzy" już przerobiliśmy w historii. - Po wojnie tworzono tzw. felczerów. To było dobre w czasie dramatycznie wyjątkowym, kiedy nie było wyjścia i trzeba było przyuczyć do ratowania życia dużą liczbę pracowników. Taka felczeryzacja dziś, to jakieś kuriozum - stwierdza dr Bukiel.