Pan Igor (imię zmienione – red.) pochodzi z Ukrainy. Jest pracownikiem budowlanym. Przyjechał do Polski dwa lata temu, jak mówi, za zarobkiem. Mężczyzna tłumaczy, że ceny na Ukrainie są podobne do polskich, ale pensje kilka razy niższe. W domu, aby jakoś związać koniec z końcem, musiał pracować po 14 godzin dziennie, przez sześć dni w tygodniu.
- Na początku mieszkałem w Warszawie. Tu było najwięcej zleceń. Potem koledzy powiedzieli, że jest robota w Kajetanach (wieś na Mazowszu, 30 km od stolicy – red.). Ciężko było dojeżdżać każdego dnia, więc się przeniosłem w tę okolicę – tłumaczy pan Igor.
- Znajomi mówili, że niedaleko są kwatery, które można niedrogo wynająć. Właścicielem był pan B. – dodaje.
Do pana Igora dołączyła jego żona - Ewa (imię zmienione – red.). Małżeństwo wprowadziło się do nowego lokum. Był to budynek otoczony wysokim, blaszanym ogrodzeniem, w którym, jak słyszymy, znajdowało się pięć pokoi o powierzchni 2 metrów na 3 metry lub nieco większe - 3 metry na 4 metry. W pokojach stały po dwa piętrowe łóżka. Docelowo jedno pomieszczenie powinny zająć cztery osoby. Zdarzało się jednak, jak twierdzi pan Igor, że było ich sześć. Pozostałe dwie spały na podłodze.
- Pierwsze wrażenie? Co panu będę opowiadał. Nie był to wysoki standard. Ale pomyśleliśmy, że przecież nie przyjechaliśmy tu na wczasy, tylko pracować. Jakoś się przemęczymy, byle zarobić i odłożyć jak najwięcej – opowiada pan Igor.
Wynajem kosztował 500 zł od osoby. W cenie, jak słyszymy od naszych bohaterów, był brak ogrzewania, brak możliwości zrobienia prania, taśma zamiast okna i pleśń na ścianach. Właściciel miał odkręcać lokatorom ciepłą wodę tylko raz w tygodniu, a także zachęcać ich, aby wyrzucali śmieci wieczorami do kubłów sąsiadów.
- Pamiętam pewną nieprzyjemną sytuację. Korzystałam z ubikacji. Pan B. zapukał, wszedł, zapytał, co robię. Następnie postawił wiadro z wodą, w której wcześniej się myłam i polecił, aby tym spłukać toaletę po sobie. Stwierdził, że nie ma co marnować wody w spłuczce – tłumaczy pani Ewa.
Pan Igor i pani Ewa wytrzymali miesiąc. Czemu nie wyprowadzili się wcześniej? Czemu w ogóle się wprowadzili, skoro wiedzieli, że takie są warunki?
- Po pierwsze, trafiliśmy do tego miejsca przez znajomych. Myśleliśmy, że damy radę. Tłumaczyliśmy sobie, że nie jest tak źle. Poza tym nie znaliśmy okolicy, nie wiedzieliśmy, czy ktoś jeszcze prowadzi noclegi. Co mieliśmy zrobić? Spakować się i pójść spać na ulicy, gdy na zewnątrz była zima? A nazajutrz iść do pracy, jakby nigdy nic? – tłumaczy pan Igor.
Z naszych informacji wynika, że w budynku mieszkają kolejne osoby. Świadczą o tym nadesłane do naszej redakcji zdjęcia, na których widać pokoje, w których są rzeczy osobiste lokatorów. Fotografie zostały wykonane pod koniec lutego. Widoczna jest na nich data.
Skontaktowaliśmy się z mężczyzną, o którym mówi się, że jest właścicielem budynku - panem B. Okazało się, że człowiek ten prowadzi także inny biznes, który znajduje się kilka metrów obok wynajmowanych kwater. Ponurego wydźwięku całej sytuacji dodaje fakt, że w przychodni prowadzone są konsultacje z zakresu radzenia dobie z depresją, wypaleniem zawodowym czy utratą wrażliwości wobec innych. Oto krótki zapis rozmowy z panem B.
MŁ: Czy prawdą jest, że prowadzi pan kwatery dla pracowników z Ukrainy?
B: Nie, to nieprawda.
MŁ: Czy mam rozumieć, że budynki, które znajdują się w tym miejscu, stoją puste?
B: Tzn. kiedyś były tam kwatery, ale to już stara historia, dawno się tym nie zajmuję. A czemu pan pyta? Książkę historyczną pan pisze?
MŁ: Przygotowuję artykuł na temat warunków, w jakich mieszali tam pracownicy z Ukrainy. Czy zgodnie z ustawą o usługach turystycznych pana obiekt był wpisany do ewidencji prowadzonej przez wójta?
B: Oczywiście, miałem wszystkie zgody.
MŁ: Może pan to udowodnić?
B: A co to są zapytania? Pan podaje się za dziennikarza? Jaką szkołę pan kończył? To wszystko to są szykany, a pan wziąłby się za porządną robotę, a nie jakieś śledztwa.
O sprawę zapytaliśmy wójta gminy Nadarzyn, na terenie której mieszkało ukraińskie małżeństwo. - Nic nie wiem o żadnych kwaterach, nie wiem, kim jest człowiek, który rzekomo je prowadzi. Nie było żadnych skarg, próśb ani interwencji w jego sprawie. Jedyne, co udało mi się na szybko ustalić, to to, że jego budynki ogrodzone są wysokim ogrodzeniem, które nie wszystkim mieszkańcom się podoba – mówi money.pl wójt gminy Nadarzyn Dariusz Zwoliński.
- Natomiast przyjrzymy się sprawie. Zweryfikujemy, czy mężczyzna prowadzi działalność, która podlega ustawie i czy posiada stosowny wpis do ewidencji. Gdy będą jakieś wątpliwości, poprosimy o interwencję komendę miejską – podkreślił samorządowiec.
Co dziś dzieje się z panem Igorem i panią Ewą? Dalej mieszkają w Kajetanach, ale w innym, i jak twierdzą, lepszym miejscu. Oboje także pracują – pan Igor na budowie, a pani Ewa jako osoba sprzątająca.
- Dziś rozumiem, że byliśmy naiwni, a pan B. próbował to wykorzystać. To, że przyjechaliśmy z Ukrainy, nie oznacza, że jesteśmy dzikusami – podsumowuje pan Igor.