Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Niestety, sprawne państwo, a więc takie, w którym się dobrze żyje, musi sporo kosztować. Jak to się mawia - tanie mięso to psy jedzą. Wydaje się, że rozumiemy to przysłowie i spora część z nas aplikuje je w codziennym życiu. Ale, z jakichś powodów, nie potrafimy się do niego przekonać w kontekście wydatków publicznych.
Polski deficyt, budżet i wydatki
W lipcu Polska została objęta tak zwaną procedurą nadmiernego deficytu. Jest ona wdrażana przez Unię Europejską w stosunku do krajów, w których deficyt sektora finansów publicznych przekroczył 3 proc. PKB, a dług publiczny jest wyższy niż 60 proc. PKB.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wyjaśnijmy w dwóch słowach powyższe terminy. O deficycie finansów publicznych mówimy wtedy, kiedy planowane wydatki zarówno budżetu centralnego jak i budżetów samorządów są wyższe niż ich dochody. W regule stosowanej przez Wspólnotę bilans in minus nie powinien przekraczać wspomnianych 3 proc. PKB. W tym drugim przypadku mówimy o sumarycznym zadłużeniu względem produktu krajowego brutto w danym roku.
Ani dług, ani deficyt nie jest niczym nadzwyczajnym. Bardzo wiele państw kończy rok na minusie. Ogromna część krajów jest również zadłużona. Czy to szkodzi gospodarce? Cóż, ekonomiści od lat spierają się o tę kwestię. Jest bardzo wiele szkół, które opowiadają się za tą lub inną interpretacją. Wiele zależy od tego, o jakie kraje chodzi (mówi się, że niektóre państwa, z uwagi na swoją pozycję gospodarczą, jak choćby USA, mogą się zadłużać w nieskończoność), jak i o samą strukturę długu (czy jest on wewnętrzny, czy zewnętrzny).
Przyjęło się jednak uważać, że istnieją pewne bezpieczne granice zadłużenia dla większości państw. I tego właśnie ma pilnować reguła nadmiernego deficytu. Polska ma także wpisane do Konstytucji zabezpieczenie przed "przesadnym" zadłużeniem. Artykuł 216 mówi o tym, że "nie wolno zaciągać pożyczek lub udzielać gwarancji i poręczeń finansowych, w następstwie których państwowy dług publiczny przekroczy 3/5 wartości rocznego produktu krajowego brutto".
Nie tylko nasz kraj został objęty wyżej wspomnianą procedurą. Te same prawo zostało zastosowane wobec Belgii, Francji. Włoch, Węgier, Malty i Słowacji. Nie wydaje się zresztą, że efekty będą druzgocące. Analityk PKO BP, Kamil Pastor w rozmowie z PAP stwierdził, że kary nakładane na kraje, które nie stosują się do zaleceń wspólnoty są "relatywnie ograniczone". Raczej więc jest to rodzaj miękkiej presji wywieranej na rządy niż solidny bat.
Warto również dodać, że nie jest to pierwszy raz, kiedy nasz kraj został objęty procedurą nadmiernego deficytu. Działo się tak również między 2004 i 2008 rokiem oraz między 2009 i 2015. W sumie więc byliśmy poddani dyscyplinie przez ponad połowę naszego członkowstwa we wspólnocie.
Co mówią Polacy o wyjściu z finansowych problemów
W związku z tym wydarzeniem CBOS zapytał Polaków o to, co należałoby zrobić, aby wyjść z "finansowych opałów". Czy lepiej byłoby podwyższyć podatki, czy może ściąć wydatki? Ogromna większość Polaków wolałaby ciąć wydatki niż podwyższać podatki. Ograniczenia "hojności" państwa chciałoby 72 proc. badanych. A niechętnych zwiększeniu danin było aż 86 proc. respondentów!
Na pierwszy rzut oka może się to wydawać logiczne. Ale wcale takie nie jest. Zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę to, że Polacy (co również nie powinno dziwić) oczekują sprawnego państwa.
Na czym Polacy najchętniej by przycięli? I tu znowu zero zaskoczeń - oczywiście, że na administracji. Tego zdania było ponad 50 proc. ankietowanych. 31 proc. ograniczyłoby program 800 plus (głównie osoby młode, które jeszcze nie mają dzieci), 21 proc. chciałoby zaoszczędzić na wymiarze sprawiedliwości, 17 proc. na pomocy społecznej. Najmniej, bo jedynie 1 proc. chciałby oszczędzać na ochronie zdrowia, a jedynie 4 proc. na wojsku.
Warto tutaj jednak zauważyć, że pytanie było zadane w sposób sugerujący odpowiedź. Otóż CBOS pytał "Gdyby konieczne okazało się ograniczenie wydatków państwa, to w jakich obszarach należy szukać oszczędności?". Tymczasem unijny komisarz ds. gospodarki, Paolo Gentiloni stwierdził, że objęcie procedurą nadmiernego deficytu nie oznacza automatycznie konieczności cięć. Wróćmy jednak do tego, co sądzą Polacy. I... jak się mylą w kwestiach wydatków publicznych.
Sprawne państwo nie może być tanie?
W innym sondażu przeprowadzonym zaledwie kilka tygodni wcześniej CBOS zapytał Polaków, co powinno być priorytetem dla obecnie rządzących. Najwyżej znalazły się takie kwestie jak: obronność, poprawa w dostępie do usług medycznych, ograniczenie nielegalnej migracji, walka z inflacją, kontynuacja inwestycji infrastrukturalnych, czy lepsza dostępność mieszkań. Prawie wszystkie z tych priorytetowych kwestii wymagają nakładów z państwowej kasy.
Budżet 2025. Ekonomiści oceniają projekt
Jak wcześniej wspomniałem, pytanie zadane przez CBOS w kontekście cięcia wydatków zakładało "konieczność" oszczędności. Ale Polski Instytut Ekonomiczny trzy lata temu badał podobne zagadnienia. Pytał Polaków i Polki między innymi o to, czy cieszą się, że płacą podatki. Jedynie 35 proc. odpowiedziało twierdząco. Być może część z Państwa uzna, że to naturalna odpowiedź. Kto lubi oddawać państwu część swoich zarobków? Eksperci PIE zauważają tymczasem, że aż 80 proc. Finów jest zadowolonych z tego, że płaci daniny.
Do tego 83 proc. zapytanych przez PIE Kowalskich uznało, że w naszym kraju podatki są zbyt wysokie. Realnie jednak, w porównaniu do innych krajów OECD - organizacji zrzeszającej najbardziej rozwinięte kraje świata, obciążenia fiskalne sytuują nas w okolicach średniej. A mówiąc precyzyjniej - nieco poniżej średniej.
Pomimo tego, że podatków płacić nie lubimy, to - jak wynika z sondażu Polskiego Instytutu Ekonomicznego - oczekujemy zaangażowania państwa w zapewnienie opieki zdrowotnej obywatelom (87 proc, respondentów było tego zdania), pomoc finansową uczniom i studentom z rodzin o niskich dochodach (79 proc.), zapewnienie minimalnego standardu życia osobom najbiedniejszym (76 proc.), czy wsparcia w dostępie do mieszkań (66 proc.).
Badanie PIE rzuca światło na poruszony przez CBOS wątek chęci "przycięcia" na administracji publicznej przez Polaków. Z badań tej ostatniej instytucji wynika, że Polacy najchętniej oszczędziliby właśnie na tym polu.
Ile i na co tak naprawdę wydaje państwo
Być może dlatego, że w prasie pojawiają się czasem informacje na temat tego, ile państwo wydaje na przykład na działanie Sejmu i Senatu. Na ten pierwszy cel w 2025 roku zabudżetowano niemal 850 mln zł, a na drugi prawie 270 mln. Dla zwykłego człowieka to sumy wręcz niewyobrażalne. Dla budżetu - niezauważalne. Umieśćmy więc te liczby szerszym kontekstem. Wydatki budżetowe w przyszłym roku to ponad 920 mld. A więc łączne środki przeznaczone na Sejm i Senat to 1/820 wydatków budżetowych!
No dobrze, ale przecież administracja to nie tylko parlament. To również NFZ, ZUS, urzędnicy w ministerstwach. Tam przecież muszą kryć się ogromne marnotrawione środki, prawda? To raczej nie jest prawda. A będąc precyzyjnym - z pewnością spora część środków przeznaczanych na administrację jest marnowana, idzie na polityczne synekury dla krewnych i znajomych królika. Dzieje się tak bez względu na to, która ekipa rządzi. Chodzi raczej o to, że sama administracja stanowi niewielki odsetek wszystkich wydatków publicznych. Jaki to odsetek? Według cytowanego opracowania PIE jest to zaledwie 6 proc. "Zaledwie", ponieważ jeżeli uśrednimy odpowiedzi respondentów, to okaże się, że przestrzeliwują ową wartość niemal trzykrotnie twierdząc, że na administrację w Polsce jest przeznaczanych 16 proc. wydatków publicznych.
Co więcej, administracja była najczęściej wskazywana jako największa kategoria wydatków państwa - aż 31 proc. pytanych było tego zdania. Za nią uplasowały się: emerytury i renty oraz ochrona zdrowia. Tymczasem realnie wydatki na urzędników są niemal 6 razy niższe niż na świadczenia emerytalne. I dwa razy niższe niż wydatki na służbę zdrowia.
To oczywiście nie jest tak, że w domenie publicznej nie marnotrawi się pieniędzy. Z pewnością tak się dzieje i to w wielu przypadkach. Problem jest jednak w tym, że jeżeli chcemy naprawdę podreperować bilans wpływy vs. wydatki z uwagi na niewielki udział wydatków na administrację w całości wydatków publicznych, załatanie tych dziur niewiele nam da.
Mamy za to spore rezerwy, jeśli chodzi o zwiększanie opodatkowania. Zwłaszcza zamożniejszej części społeczeństwa, która w Polsce płaci relatywnie niewielkie daniny. Jeżeli chcemy mieć wygodne państwo do życia, czyli kraj z dobrymi szkołami, wydajną służbą zdrowia i z dobrymi drogami to musimy się pogodzić z tym, że to musi kosztować. I przestać fantazjować o tym, że na "urzędasach" da się naprawdę wiele zaoszczędzić. Po prostu się nie da.
Autorem jest Kamil Fejfer, dziennikarz piszący o gospodarce, współtwórca podcastu i kanału na YouTube "Ekonomia i cała reszta"