Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Przypomnijmy, że Prawo i Sprawiedliwość cofnęło reformę rządu PO-PSL, która podwyższała wiek emerytalny do 67 lat dla kobiet i dla mężczyzn. Dzisiaj wynosi on 60 i 65 lat. Wtedy jednym z koronnych argumentów przeciwko wyższemu wiekowi było to, że "Polacy nie powinni pracować aż do śmierci". Co było oczywistą manipulacją, ponieważ średnia oczekiwana długość życia wynosiła wtedy prawie 81 lat dla Polki i ponad 72 lata dla Polaka. Statystyczny Polak miałby więc przed sobą jeszcze 5 lat emerytury, a Polka 14.
Prawdą jest oczywiście, że część osób emerytury, mówiąc brutalnie, po prostu nie dożyje. Ale gdziekolwiek byśmy owej granicy nie ustanowili – czy to na poziomie lat 55, czy 45, czy nawet 30 – i tak będą tacy, którzy świadczenia nie doczekają. Jasne jest też, że mniej osób dożyje lat 67 niż np. 60, ale przewidywana długość życia się wydłuża. I, jakby to nie brzmiało, jest to jeden z kłopotów systemu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Dwa zasadnicze problemy systemu emerytalnego
Mówiąc najogólniej, z systemem emerytalnym są dwa zasadnicze problemy. Pierwszy to kłopot z jego bilansowaniem w starzejącym się społeczeństwie. Im więcej będzie emerytów względem osób płacących składki, tym może być trudniej. Obecnie daniny do ZUS odprowadza około 16 mln ludzi, a emerytury pobiera nieco ponad 6,5 mln osób. Oznacza to, że na jednego emeryta przypadają 2,5 osoby dorzucające się do ZUS; proporcja wynosi więc 1:2,5. W roku 2050 będzie to 1:1,5, a w 2080 roku - 1,2:1. Oczywiście, system może być zasilany w inny sposób niż ze składek i to się również już dzisiaj dzieje.
Drugim kłopotem, znacznie ważniejszym z perspektywy samych osób pobierających świadczenia, jest po prostu ich wysokość. A ta uzależniona jest od dwóch rzeczy – tego, ile składek odłożyliśmy oraz tego, ile życia nam pozostaje, gdy trafiamy na emeryturę. To pierwsze zależy od naszych dochodów oraz od liczby lat składkowych. Jeśli pracujemy na umowę o pracę, to – mówiąc w uproszczeniu – do ZUS-u trafia mniej więcej około 20 proc. naszej pensji brutto (9,76 proc. odprowadza pracownik, tyle samo pracodawca). Im więcej zarabiamy, tym więcej odkładamy.
Jeśli chodzi jednak o drugi aspekt, to nikt nie potrafi powiedzieć, ile lat będzie żyć każda konkretna osoba. Ale system tutaj jest bilansowany poprzez dane uśrednione dla całej populacji. Takie dane ZUS "zaciąga" z Głównego Urzędu Statystycznego. Według obecnych tablic GUS-owskich - uśredniając – 60-latkowie (wiek emerytalny kobiet) mają przed sobą jeszcze ponad 21 lat życia. 65-latkowie z kolei (wiek emerytalny mężczyzn) średnio będą żyć jeszcze 17,5 roku.
Jeśli część z państwa zauważyła, że w przypadku 60-latków średnia oczekiwana długość życia jest krótsza niż w przypadku 65-latków, to nie jest to pomyłka. Po prostu im jesteśmy starsi i im więcej lat udało nam się przeżyć, tym oczekiwana długość życia jest się delikatnie wydłuża. Tak działa demografia.
Uśredniona długość życia a emerytura. W czym tkwi haczyk?
Dlaczego uśredniona długość życia na emeryturze jest tak istotna? Dzieje się tak, ponieważ w obecnym systemie zgromadzone przez nas składki dzieli się na liczbę miesięcy, które nam – uśredniając – pozostały. W ten sposób ZUS wylicza wysokość naszego świadczenia. Jeśli więc na emeryturę przechodzimy w miarę szybko, to będzie ona niższa. Warto tutaj zaznaczyć, że wiek emerytalny Polek należy do najniższych w Unii Europejskiej. W wieku lat 60 prawa do świadczeń uzyskują jedynie Słowenki i Austriaczki. Mężczyźni plasują się mniej więcej w połowie stawki.
Położenia silnego akcentu na ten aspekt oczywiście brakuje w komunikacji rządzących. Za to obowiązuje narracja "wolnego wyboru" pracy po osiągnięciu wieku emerytalnego. Polacy zresztą pytani o chęć kontynuowania kariery po 60. lub 65. roku życia odpowiadają, że są za. Według sondażu z 2020 r., cytowanego przez portal CiekaweLiczby.pl, 54 proc. badanych stwierdziło, że chciałoby pracować po osiągnięciu wieku emerytalnego, aby mieć wyższe świadczenie.
Ale najlepszym testem deklaracji jest rzeczywistość. A jak ona wygląda? W 2022 roku 70 proc. osób przeszło na emeryturę… w dniu, w którym uzyskali prawo do świadczenia. W ciągu pierwszego roku z pracy odeszło 90 proc. Polaków i Polek. Potwierdza się jedna z zasad, która już dawno zbadała psychologia i ekonomia behawioralna – ludzie z reguły wybierają rozwiązania domyślne. Nawet jeśli rozwiązanie "niedomyślne" jest dla nich korzystniejsze.
Niższe świadczenia dotykają w szczególności kobiet, które nie dość, że przechodzą na emeryturę wcześniej, to jeszcze żyją dłużej niż mężczyźni. Jeśli do tego dodamy fakt istnienia luki płacowej (spowodowanej zarówno innymi niż męskie preferencjami w wyborze ścieżek kariery, jak i dyskryminacją) to mamy dużą grupę kobiet, które balansują na granicy ubóstwa. I to jest efekt – w ramach dzisiejszego kształtu systemu – relatywnie niskiego wieku emerytalnego.
Emerytury będą maleć. Co to jest stopa zastąpienia?
A co z argumentem, że seniorzy często są już za bardzo schorowani, żeby pracować? Cóż, z pewnością jest jakaś część takich osób. Warto jednak zaznaczyć, że od lat wydłuża się oczekiwane życie w dobrym zdrowiu. Według GUS w 2019 roku (najświeższe dane pochodzą z 2021 roku, jednak są one "pandemicznie obciążone") trwanie życia w zdrowiu dla 60-letnich mężczyzn wynosiło jeszcze kolejne ponad 10 lat. W 2009 roku było to niecałe 9. Dla 60-letnich kobiet odpowiednio było to ponad 11 lat i 10 lat. Żyjemy więc coraz dłużej w dobrym zdrowiu i coraz dłużej w ogóle.
A to, przy obecnym systemie, oznacza, że emerytury będą coraz niższe. Każdy kolejny rok pracy po uzyskaniu wieku emerytalnego oznacza o kilka proc. wyższe świadczenie. Ale każdy rok wydłużającej się oczekiwanej długości życia oznacza, że świadczenia będą… mniejsze.
O tym, jak wygląda relacja ostatniej pensji do przyszłej emerytury, mówi tak zwana stopa zastąpienia. Obecnie wynosi ona około 50 proc. W roku 2060 – jeśli w systemie nic się nie zmieni - ma już wynosić jedynie 25 proc. To niekoniecznie musi oznaczać, że przyszli emeryci będą żyli na niższym poziomie niż obecni. Trzeba brać pod uwagę to, że z wyjątkiem ostatniej bardzo wysokiej inflacji, płace realne w Polsce rosły nieprzerwanie od niemal 30 lat. Wydaje się, że wracamy na ten tor i miejmy nadzieję, że będziemy tą ścieżką podążać przez kolejne dekady.
Całkiem możliwe więc, że niższe stopy zastąpienia niż obecnie będą oznaczać i tak wyższy poziom życia. Problemem jest to, że dla wielu przyszłych emerytów spadnie jakość życia względem ich ostatniej pensji.
Referendalny "pic na wodę"
Co można z tym zrobić? Cóż – zreformować system. Co prawdopodobnie i tak nas czeka, biorąc pod uwagę między innymi fakt, że dzisiejsi 20- i 30-latkowie mają spore okresy bezskładkowe z powodu dłuższej edukacji niż ich rodzice. Możemy więc zwiększyć same składki. Możemy zastanowić się również nad wprowadzeniem tak zwanej emerytury obywatelskiej. Jest to idea, która mówi o wypłacaniu każdej osobie niewielkiej, takiej samej, ale zaspokajającej podstawowe potrzeby kwoty, która byłaby wypłacana niezależnie od tego, czy ktoś składki płacił czy nie.
O żadnej z tych rzeczy PiS jednak nie mówi. Choć wiadomo, że decydenci w partii rządzącej o tych problemach wiedzą. Zamiast jednak wprowadzać mądre, systemowe rozwiązania, wolą robić referendalny pic na wodę po to, żeby zwerbować możliwie dużo swojego elektoratu, aby łatwiej było im wygrać wybory. Po co? Raczej nie po to, żeby mądrze i kompleksowo zreformować system emerytalny. Mieli na to już dwie kadencje.
Kamil Fejfer, dziennikarz, analityk rynku pracy i nierówności społecznych