Piotr Bera, money.pl: Balsamista zwłok to zawód przyszłości?
Adam Ragiel, specjalista balsamacji: Tak, chociaż na tę chwilę nie jest to popularne. Ale domy pogrzebowe są bardziej nowoczesne, a terminy pogrzebów ustala się nawet kilkanaście dni po zgonie. W takiej sytuacji trzeba zachować ciało w nienaruszonym stanie i zatrzymać procesy pośmiertne. Balsamacja ma przede wszystkim właściwości sanitarne i pozwala żałobnikom bezpiecznie pożegnać się z ciałem bliskiej osoby przy otwartej trumnie.
Czym konkretnie jest balsamacja?
To współczesne techniki konserwacji ciała osoby zmarłej. Dezynfekcja nie ma nic wspólnego ze starożytnymi mumiami znanymi z Egiptu. To zabieg, który wykonuje się na zasadzie wymiany płynów i krwi w organizmie. Jednym z procesów pośmiertnych jest wysychanie, woda paruje z ciała. Poprzez balsamację zatrzymuje się proces rozkładu, dzięki czemu ciało może zostać wyeksponowane nawet dwa miesiące po zgonie.
Jednocześnie jest pan makijażystą, fryzjerem, a nawet barberem zmarłych.
Tu w grę wchodzi kosmetyka i przywracanie zmarłym pierwotnego wyglądu sprzed śmierci czy choroby, która dla każdego człowieka może być wyniszczająca i zostawiać trwały ślad. Zacieramy plamy opadowe i zasinienia, przywracamy naturalny kolor skóry, żeby przywrócić ciału godność. Dopóki jest wśród żywych, należy mu się szacunek, więc trzeba zmarłego ogolić czy uczesać.
Jak długo trwa proces balsamacji?
Podstawowy zabieg to 2-3 godziny, ale zależy to od trudności i pojawiających się komplikacji. Natomiast zabieg rekonstrukcji pośmiertnej trwa od kilku godzin do dwóch dni, jeśli trzeba użyć silikonu do odbudowy tkanek.
Jaki jest koszt zabiegu?
Standardowa balsamacja to 700-1000 zł. Różnice wynikają np. ze stanu chorobowego zmarłego, gdy trzeba włożyć więcej pracy. Rekonstrukcja pośmiertna, np. po wypadku samochodowym, to nawet 3 tys. zł.
Ludzi na to stać? Szacuje się, że koszt pogrzebu to nawet 15 tys. zł.
Rodzina chce po raz ostatni zobaczyć zmarłego, powiedzieć mu coś, czego nie zdążyła zrobić za życia. Dzięki temu wielokrotnie zrzuca się ze swoich barków ciężar duchowy. Godne ostatnie pożegnanie potrafi pomóc tym ludziom. Zresztą w 90 proc. przypadków wykonujemy standardowe przygotowanie sanitarne, coraz rzadziej się zdarza, że rodzina nie życzy sobie żadnych przygotowań.
W tym roku mieliśmy najwyższą od lat inflację. Podnieśliście ceny?
Standardowa balsamacja niedawno kosztowała 500 zł, a teraz to 700 zł. Jeszcze sześć lat temu kosztowała 350 zł. Podwyżki cen nie wynikają z samej usługi, tylko droższych materiałów. Natomiast w czasie pandemii ludzie starali się oszczędzać. Zamiast dębowej trumny brali sosnową. Teraz wszystko wraca do normy. Mamy więcej zapytań o balsamację, bo część zakładów pogrzebowych nie oferuje takiej usługi.
Myślałem, że to standardowa usługa.
Bo tak jest, ale tu chodzi o kompletny brak wiedzy na temat branży pogrzebowej. Dzwonią do nas klienci, którzy szukają wsparcia na ostatnią chwilę, bo okazuje się, że dom pogrzebowy tego nie załatwi. Niektórzy w branży mówią nawet o egipskiej mumifikacji i pytają nas, co dziwnego znowu wymyśliliśmy. To jest przerażające.
A potem żałobnicy chcą jak najszybciej zapomnieć o otwartej trumnie, bo widzieli nieprzygotowane ciało. Otwarte usta i oczy, niedogolony podbródek i potem pojawia się strach i niechęć. Widziałem ból osób, które po wejściu do kaplicy chciały zamykać trumnę, bo ich ojciec, matka czy dziadek wyglądali przerażająco. Tak być nie powinno.
Może po prostu na rynku brakuje balsamistów.
To nie może być wymówka, ale faktycznie rynek szuka pracowników. Niedawno było więcej osób pracujących dorywczo, ale zrezygnowali, zmienili branżę. Pozostali głównie etatowcy. Branża cierpi na brak rąk do pracy, ale zarobki nie są złe.
Ile zarabia balsamista zwłok?
Balsamista pracujący dla kilku zakładów pogrzebowych oraz wykonujący indywidualne zlecenia może zarobić 10-12 tys. zł brutto miesięcznie. Gdy pracuje dla jednego dużego domu pogrzebowego, to nawet 8-15 tys. zł. Wszystko zależy od liczby wykonanych zabiegów i stopnia trudności, od zleceń jest też premia.
Pracy nie zabraknie, a zarobki w innych branżach są niższe. Chociaż nie jestem pewien, czy poradziłbym sobie mentalnie.
To niezwykle ważny aspekt tej pracy. Dlatego organizujemy szkolenia i na początku pytam kursantów, czy kiedykolwiek pracowali przy zwłokach. Jeśli nie, to proponuję, żeby zaczęli od podstaw sanitarnych, wtedy sami się dowiedzą, czy nadają się do tej pracy. Koszt podstawowego szkolenia to ok. 2,2-2,5 tys. zł, a tanatopraksja z wizażem to nawet 15 tys. zł.
Kiedy pan się przekonał, że się do tej pracy nadaje?
Nie myślałem, że to będzie praca mojego życia. Doszedłem do tego po dwóch latach praktyk. Wtedy wiedziałem, w jakim chcę pójść kierunku. Chciałem poprawić jakość usług w branży. Nie dawały mi spokoju przemiany pośmiertne. Pytałem sam siebie, dlaczego rodziny muszą z przerażeniem oglądać zmarłego, który wygląda po prostu "trupio" i lękają się podejść do trumny. Ludzie każdego dnia przytulają się do siebie, a tu nagle czują obrzydzenie do najbliższej osoby, bo nie zadbano o godne ostatnie pożegnanie. To była moja siła napędowa, chciałem choć trochę ukoić rodzinny ból w żałobie.
To spora odpowiedzialność.
"Boże, jak pięknie wyglądał" - usłyszałem od rodziny zmarłego. Wyglądał, jakby spał. Na twarzach żałobników było ukojenie. To była największa nagroda dla mnie, nie pieniądze, chociaż to mój zawód. Balsamiści nie mogą patrzeć tylko na pieniądze. Do swojej pracy muszę podejść ze zrozumieniem. Nie wszyscy umierają w podeszłym wieku. Zdarza się, że ktoś wychodzi z domu i ginie w wypadku, gdy godzinę wcześniej widział się z rodziną. Nie mogę pozwolić na zwiększenie traumy.
Zdarza się, że żałobnicy wkładają do trumny pieniądze.
To tradycjonalizm, zwłaszcza u starszych. Niektórzy wkładają do portmonetki w trumnie 10-20 zł, bo "zmarła lubiła mieć przy sobie kieszonkowe". Dodają, żeby te pieniądze nie wypadły, bo "mamusia zawsze miała trochę grosza na wszelki wypadek". No i nie wiadomo, co ją spotka po tamtej stronie świata, zresztą nikt z nas tego nie wie.
Zmarłym można założyć dres zamiast garnituru. Jeśli tato miał garnitur raz w życiu na ślubie, a codziennie chodził w dresach i oglądał telewizję, to dołóżmy pilota. Niech rodzina zobaczy go takiego, jakim był w rzeczywistości. Nie róbmy nic na siłę. Miałem starszego pana z krawatem w Królika Bugsa. Pewnie za życia był "luzakiem" i taki zostanie zapamiętany. To już nie są czasy tylko i wyłącznie na czarną garsonkę i garnitur.
To nie jest praca dla osób ulegających emocjom.
Nie jest. A na szkolenia przychodzą głównie ludzie młodzi, także po 20. roku życia, gdy szukają życiowej drogi. Zdarza się, że na kursie niektórzy rezygnują, ale selekcja odbywa się już wcześniej, przez telefon. Nie chcę kasować klientów i oglądać, jak rezygnują. Tłumaczę, że to ciężka praca z nienormowanym czasem. Śmierć przychodzi z zaskoczenia, więc trzeba być gotowym na wyjazd i odebranie kogoś z domu. Mamy wyszkolić fachowców, a nie pseudofachowców.
Zwątpił pan kiedyś w swoje możliwości?
Zwątpieniem tego nie nazwę. Raczej był to moment głębszej refleksji. Pracowałem przy zwłokach dwójki dzieci i ich matki po wypadku. Musiałem wziąć te dzieci na ręce, włożyć do pokrowca i przenieść do karawanu. Tato przeżył, chociaż w ciężkim stanie był w szpitalu. Wtedy przez głowę przelatuje wiele pytań. Dlaczego takie historie spotykają dzieci? Co poczuje ojciec, gdy już się wybudzi i mu o wszystkim opowiedzą? Człowiek zaczyna myśleć o swoich dzieciach.
Ale wtedy muszę dalej iść naprzód, nie mogę zawieść rodziny. Tak trudne sytuacje pobudzają mnie do działania, mogę oddać innym część siebie. Zmarłych pochowajmy godnie, a rodzinie podarujmy odrobinę ulgi. Odmawianie pomocy byłoby nie w porządku.
Piotr Bera, dziennikarz money.pl