Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Dlaczego "ledwie w parę chwil"? Z tego prostego powodu, że normalnie konstrukcja budżetu zajmuje kilka miesięcy. Najpierw trzeba przyjąć założenia makroekonomiczne (zazwyczaj robi się to jeszcze przed wakacjami). W oparciu o to konstruuje się prognozę dochodów, a po decyzji co do dopuszczalnego poziomu deficytu budżetowego podejmuje się decyzję na temat łącznego limitu wydatków.
Dopiero wtedy można przystąpić do czasochłonnej procedury rozpisania budżetu na konkretne wydatki resortów. Problem leży w tym, że ani premier, ani minister finansów nie wiedzą, ile dokładnie pieniędzy będzie potrzebować w swoim resorcie np. minister sportu. Wie to tylko on, więc po uzyskaniu orientacyjnej informacji, z jak dużymi cięciami musi się liczyć, przedstawia ministrowi finansów swoją propozycję.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Budżet jak zamek z piasku
Nie trzeba być geniuszem, żeby zgadnąć, że kiedy wszyscy ministrowie prześlą już plany wydatkowe, po zsumowaniu wychodzi kwota znacznie większa od tej, którą ustalono jako łączny limit wydatków budżetowych. Zaczyna się więc proces obcinania tego, co zaproponowali ministrowie, przy czym żaden urzędnik państwowy nie przyśle propozycji łatwych do odrzucenia. Wszystkie są głęboko uzasadnione i absolutnie niezbędne. Minister finansów mimo to dokonuje cięć i odsyła plany ministrom, którzy oprotestowują cięcia i uzasadniają szkody, jakie skutkiem nich powstaną. I tak właśnie stopniowo kształtuje się budżet, w bolesnej wielotygodniowej procedurze. A na pewno nie w parę dni.
No a dlaczego "zamek z piasku"? Dlatego, że konstrukcja tego budżetu jest niejasna, równowagę łatwo zaburzyć, a każdy błąd może kosztować zawalenie się całej budowli. Konstrukcja jest niejasna, bo mając bardzo mało czasu, rząd musi oprzeć się na projekcie budżetu przygotowanym przez poprzedników. Pardon, nie na projekcie budżetu, ale na przesłanym we wrześniu do Sejmu kawałku makulatury, w którym nic się nie zgadza, założenia są nierealistyczne, dochody przeszacowane, a wydatki niepełne. O tym, że rzekomy projekt budżetu rządu Mateusza Morawieckiego jest fikcją, wiadomo było już parę miesięcy temu, jeszcze zanim jego kolejny dwutygodniowy rząd zdążył podjąć kolejne decyzje obniżające wpływy i zwiększające wydatki. Teraz, choć aż trudno w to uwierzyć, jest fikcją jeszcze większą.
Ale dlaczego "na ruchomym podłożu"? Po pierwsze dlatego, że niejasny jest stan wyjściowy finansów publicznych będący podstawą do konstrukcji budżetu. To naprawdę przerażające, ale chyba nikt w Polsce nie wie dziś ani tego, ile wynosi dług publiczny, beztrosko zwiększany w ciągu ostatnich lat gigantycznymi emisjami obligacji i zaciąganymi kredytami, ani tego, jak silnie wzrosną koszty obsługi tego długu.
Budżet na 2024 r.
Owszem, jak słusznie zauważali obrońcy polityki poprzedniego rządu, nie ma powodu do obaw, bo przecież w relacji do PKB dług ten pozostaje niewygórowany (według ocen rządu około 50 proc.). No tak, ale mówimy tylko o długu jawnym i to nawet jeśli uczciwie dodamy do niego długi, które poprzedni rząd poukrywał w różnych pozabudżetowych funduszach. Ale np. wzrostu zadłużenia szpitali, które prędzej czy później rząd będzie musiał spłacić, w danych rządowych już nie znajdziemy.
Podobnie jak nie znajdziemy informacji, że relacja długu publicznego do PKB nie wzrosła w ostatnich latach tylko dlatego, że masowy skup przez NBP obligacji rządowych przyczynił się do przyspieszenia inflacji. A inflacja pozwala przerzucić znaczną część kosztów wzrostu długu na barki prywatnych posiadaczy oszczędności. Ale tylko do czasu, bo po pewnym czasie nieuchronnie zmusza rząd do inflacyjnego indeksowania płac pracowników sfery budżetowej.
I to jest druga przyczyna "ruchomego podłoża", bo walcząc o zwycięstwo wyborcze, opozycja musiała obiecać nie tylko utrzymanie świadczeń, które dali poprzednicy, ale dodać też wysoki wzrost płac w sferze budżetowej, jeszcze silniej zwiększający deficyt. No a trzecią przyczyną, też znajdującą swoje odbicie w przedwyborczych obietnicach, jest spora dezorganizacja sfery podatków, której szczytem był chaos wywołany Polskim Ładem.
No a o co chodzi z tą "nadciągającą za chwilę falą"? O to, że jeśli Sejm nie przedstawi prezydentowi do końca stycznia uchwalonego budżetu, prezydent może Sejm rozwiązać i rozpisać nowe wybory. Ze strony otoczenia prezydenta padła wprawdzie sugestia, że tego nie zrobi, a rząd nie musi się spieszyć, jednak biorąc pod uwagę stopień zaufania, jaki mają dziś do siebie politycy, nie dziwię się premierowi, że woli tego nie sprawdzać.
Co to wszystko razem znaczy?
Po pierwsze, że rząd musi przyjąć za podstawę prac nad budżetem niewiele wart projekt poprzedników. Po drugie, że musi go skorygować o to, co wie już dziś: o efekty realizacji swoich obietnic wyborczych i o efekty tych decyzji poprzedników, z których nie ma jak się wycofać. Po trzecie, że w styczniu Sejm musi przegłosować projekt budżetu ze zwiększonym znacznie deficytem i z niezbyt realistycznym planem dochodów i wydatków.
Po czwarte, że rząd musi natychmiast dokonać przeglądu stanu finansów publicznych, żeby mieć podstawę do przygotowania rzetelnego budżetu na 2024 r. Po piąte, że musi ten budżet opracować i przedstawić za kilka miesięcy w trybie nowelizacji budżetu uchwalonego w styczniu. No i po szóste, że niezależnie od tego, jak będzie wyglądać budżet w 2024 r., trzeba będzie opracować wiarygodny plan uporządkowania finansów publicznych w ciągu kolejnych kilku lat.
A póki co musi nam wystarczyć zamek z piasku.
Prof. Witold Orłowski, ekonomista, publicysta, wykładowca akademicki