Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Projekt budżetu to trochę, przy zachowaniu wszelkich proporcji, jak produkt wróżki. Trzeba bowiem przewidzieć to, co może się stać w następnym roku i jak może to wpłynąć na gospodarkę. Czy ktoś był w stanie przewidzieć pandemię lub wojnę w Ukrainie? A Wielki Kryzys Finansowy z lat 2007-2009? I wiele innych nagłych wydarzeń nazywanych czarnymi łabędziami?
Budżet na 2024 rządu Tuska to bardzo wstępny dokument
Nawet w bardzo spokojnych czasach komputery nie są w stanie przewidzieć, gdzie dynamika różnych procesów gospodarczych zaprowadzi wydatki i przychody budżetu. Ja zawsze traktuję przyjęty przez Sejm budżet na kolejny rok jako bardzo wstępną zapowiedź tego, co może się wydarzyć. Tak jest i tym razem. Poza tym teraz jest to nawet bardziej wstępna zapowiedź. Przecież liczącego ok. tysiąca stron dokumentu, zostawionego przez przedostatni rząd Mateusza Morawieckiego, nie da się na nowo napisać w kilka dni.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Tak naprawdę, gdybym był premierem, to zaleciłbym wprowadzenie do dokumentu Morawieckiego kilku istotnych poprawek po to, żeby przesłać dokument do Sejmu w czasie pozwalającym na przeprowadzenie go przez Sejm i Senat i dostarczenie prezydentowi Andrzejowi Dudzie do końca stycznia.
Gdyby bowiem tak się nie stało, to prezydent mógłby rozwiązać parlament i ogłosić nowe wybory. Przekazanie prezydentowi nawet niedopracowanego dokumentu (nie twierdzę, że ten taki jest) niczym nie grozi, bo potem, w trakcie roku, można zawsze, nawet wielokrotnie, budżet nowelizować.
Państwo może dalej się zadłużać
Dziennikarze zawsze zadają pytanie: czy rządzących stać będzie na wprowadzenie obciążających budżet państwa zmian? Ja zawsze odpowiadam, że budżet państwa to nie budżet rodziny. Rodzina nie może się zadłużać w nieskończoność, a państwo może ten dług znacznie zwiększać. Polska ma zadłużenie sektora finansów publicznych wysokości około 50 proc. PKB (dla porównania USA ma dług w wysokości 132 proc. PKB). Dług można zwiększać, ale umiejętnie – tak, żeby nie zdenerwować rynków finansowych i nie zmusić Komisji Europejskiej do wszczęcia procedury nadmiernego deficytu. Ten projekt ma zdecydowanie takie zadanie – stąd założenie deficytu na poziomie 5,1 proc. PKB (w tym roku będzie to 5,8 proc.).
Na podstawie konferencji ministra finansów Andrzeja Domańskiego i premiera Donalda Tuska nie da się wiele napisać o budżecie, ale trochę jednak już wiemy. Przede wszystkim znajdą się tam podwyżki dla nauczycieli (30 i 33 proc.), 20 proc. podwyżki dla strefy budżetowej, 800 plus, 13. i 14. emerytura oraz podwójna waloryzacja emerytur (interesujące jak będzie liczona, bo to może mieć duży wpływ na budżet), jeśli inflacja przekroczy 5 proc. Nie ma za to kwoty wolnej w wysokości 60 tys. zł.
Oprócz 800 plus oraz 13. i 14. emerytury, cała reszta nie była ujęta w budżecie Morawieckiego. Jednak deficyt ma wzrosnąć z 165 mld zł jedynie do nieco ponad 180 mld, czyli o ok. 20 mld złotych. Podwyżki dla nauczycieli to ok. 14 mld, dla całej strefy budżetowej to ok. 30 mld złotych, czyli już tutaj mamy około 50 mld więcej niż w budżecie Morawieckiego. Gdzieś muszą być cięcia. Gdzie, to bardzo ważne pytanie.
Trzeba zauważyć, że w projekcie utrzymano założenia poprzedniego projektu. Wzrost PKB ma wynieść 3 proc., a inflacja 6,6 proc. Szczególnie dziwić może wzrost PKB, bo przecież oczywiste jest, że gospodarka ruszy mocno z inwestycjami, więc wzrost powinien być większy, niż założył to rząd Morawieckiego. Trzeba by jednak dowiedzieć się dokładnie, na jakiej podstawie szacuje się takie dane, żeby móc o nich coś więcej powiedzieć.
Rząd zakłada wpływy z NBP, chociaż wie, że ich nie będzie?
Rozśmieszyło mnie jednak to, że rząd przyjął informację NBP z lata, według której bank - na podstawie wtedy dostępnych danych - będzie mógł w 2024 r. przekazać do budżetu 6 mld zł. Jak wiadomo, od września 2023 r. złoty umocnił się tak bardzo, że wycena rezerw walutowych spadła o 70-80 mld złotych, więc NBP odnotuje stratę i nic nie przekaże do budżetu państwa.
Wszyscy doskonale wiedzą, że tak właśnie będzie, więc z góry można powiedzieć, że przewidziany przez rząd deficyt wzrośnie o 6 mld zł. Może jednak jest to coś zostawione dla posłów, żeby mogli sobie podyskutować, bo wierzyć mi się nie chce, żeby tak doskonali profesjonaliści, jacy pracują w Ministerstwie Finansów, nie wiedzieli, jak liczy się zysk NBP.
Piotr Kuczyński, analityk domu inwestycyjnego Xelion