Nie tylko pracownicy sektora publicznego zamierzają pokazać tej jesieni swoje niezadowolenie z niskich wynagrodzeń i warunków pracy poprzez ogólnopolskie akcje protestacyjne i strajki. Również przedsiębiorcy mówią rządowi "dość", chociaż ten zapewnia, że do całkowitego zamknięcia gospodarki już nie dojdzie. Firmy w te zapewnienia jednak już nie wierzą.
– Ten rząd różne rzeczy nam mówił i nikt tych obietnic nie bierze już na poważnie. Przełknęliśmy dotychczasowe zamknięcia firm w imię społecznej odpowiedzialności, ale kolejnych lockdownów nie przetrwamy. Byłyby one dla nas nie do zniesienia – mówi wprost Jeremi Mordasewicz, doradca zarządu Konfederacji Pracodawców Lewiatan.
Podkreśla, że jeśli rząd zamknie firmy jesienią, będzie bunt społeczny. - Mamy nadzieję, że rząd to rozumie i nie strzeli sobie w stopę - mówi Mordasewicz.
Co trzecia duża firma nie ma miękkiego lądowania
Nasz rozmówca podkreśla, że 35 proc. dużych i średnich firm zrzeszonych w Lewiatanie przyznało w ostatnim badaniu nastrojów, tzw. Indeksie Biznesu, że nie poradzi sobie z jesiennym lockdownem. Co to oznacza? - Że firmy te nie będą w stanie zachować płynności finansowej w razie zamknięcia, nie mają przygotowanej poduszki finansowej na przetrwanie – wyjaśnia.
Zdaniem Mordasewicza takie branże, jak: turystyka, przemysł spotkań, hotelarstwo, gastronomia, kluby fitness, transport pasażerski czy niektóre firmy produkcyjne, których dystrybucja była ściśle powiązana z centrami handlowymi, dosłownie drżą dziś ze strachu przed tym, co nastąpi jesienią.
Z badania Lewiatana wynika, że 80 proc. dużych i średnich firm domaga się prawa do informacji o stanie zdrowia swoich podwładnych, w tym wiedzy o tym, czy byli oni zaszczepieni na COVID-19.
– 2/3 naszych firm jest przekonana, że będziemy mieli jesienią do czynienia z lockdownem, bo akcja szczepień nie przebiegła wystarczająco sprawnie. Z drugiej strony było wystarczająco dużo czasu, by ci, którzy chcieli, już się zaszczepili. Jeśli więc ktoś tego nie zrobił, powinien teraz ponieść tego konsekwencje, a nie wszyscy solidarnie razem z nim – podkreśla Mordasewicz.
Kto za Gowina? Przedsiębiorcy nie chcą Sasina
Według Mordasewicza przedsiębiorcy są w potężnym klinie. Z jednej strony straszy się ich zamknięciem biznesów, z drugiej dymisjonuje wicepremiera Jarosława Gowina, który był odpowiedzialny w rządzie za gospodarkę.
Mordasewicz nie ukrywa, że przedsiębiorcy obawiają się, że następcą Gowina będzie ktoś pokroju Jacka Sasina, który będzie uważał, że najważniejszym filarem gospodarki są spółki skarbu państwa i to o nie trzeba dbać. Reszta może umierać z godnością.
Z kolei Karol Wagner, hotelarz z Podhala i członek Tatrzańskiej Izby Gospodarczej myśli, że rząd może faktycznie nie ogłosi zamknięcia całej gospodarki, tak jak obiecuje, ale stworzy takie warunki funkcjonowania hotelarzom i turystyce, że pójdą oni jesienią z torbami.
- Co prawda formalnie nas nie zamknie, pozwoli nam działać, ale klientów będzie tyle, co nic. Jeśli będą wprowadzone utrudnienia w przemieszczaniu się dla osób niezaszczepionych i będziemy mogli przyjmować w hotelach tylko osoby zaszczepione, to oczywiste jest, że popyt na nasze usługi gwałtownie spadnie – mówi Wagner. - W efekcie nie będzie ani pomocy publicznej, ani przychodów - dodaje.
Jak zamierzają sobie radzić przedsiębiorcy z najbardziej zagrożonych zamknięciem branż? Zdaniem właściciela pensjonatu z Zakopanego, jeśli Podhale jesienią stanie, ludzie oficjalnie nie zbuntują się, bo 40 proc. z nich działa w szarej strefie i nie płaci podatków. Sięgną za to po inne metody, by sobie poradzić.
– W pierwszej kolejności na zieloną trawkę pójdą pracownicy, którzy są zatrudniani na elastycznych formach zatrudnienia. Wiele firm na Podhalu już planuje na wrzesień zwolnienia. Teraz odbywa się spieniężanie wszystkiego, na czym można zarobić tak, by w pierwszej kolejności zaspokoić wierzycieli i móc dalej się ewentualnie zadłużać. Nie ma żadnych promocji i zniżek. Jest mniej ludzi, więc jakość usług spadła. Oszczędzamy na wszystkim - wylicza nasz rozmówca z Podhala.
Jego zdaniem na Podhalu jest wielu "biznesmenów", którzy zarabiają miliony na pensjonatach czy hotelach, a nie potrafią nawet obsługiwać Excela. Straszenie ich kontrolami z sanepidu, czy odbieraniem funduszy z PFR, nie robi na nich większego wrażenia.
– Na Podhalu wszyscy się znają. Już raz się tak zdarzyło, że pani z sanepidu, która uparcie kontrolowała pewną restaurację, poszła kiedyś odebrać swoje dziecko do przedszkola, a tam się okazało, że odebrał je już jej "kuzyn". Zrozumiała przesłanie. Tu żartów nie ma – mówi biznesmen z Zakopanego.
My się kontroli nie boimy
Sławomir Grzyb, sekretarz generalny Izby Gospodarczej Gastronomii Polskiej również uważa, że restauratorzy kontroli się nie obawiają, ale dlatego, że sądy uchylają nakładane przez sanepid kary i decyzje o zamknięciu lokali.
Zdaniem Grzyba, jeśli rząd pójdzie śladem Francji i nakaże restauratorom sprawdzanie kodów QR wszystkich klientów, ludzie zaczną się buntować i kombinować, tak, jak jest to obecnie we Francji. Tam ludzie udostępniają sobie kody QR przesyłając je sobie poprzez SMS.
- Zamknąć się już nie damy. Wielu z naszych restauratorów w czasie lockdownów nie dostało pomocy publicznej, bo np. otworzyli się w niewłaściwym momencie. Będzie bunt! – ostrzega Grzyb.
Również wiceprezes Sindbada, Bogdan Kurys przyznaje, że branża transportu pasażerskiego stoi na krawędzi przepaści. Od początku pandemii ich straty przekroczyły już 15 mln zł i ubytku tego nie da się odrobić w kilka letnich miesięcy.
Wiele firm z ich branży próbuje sprzedać autokary i zamienić je na samochody ciężarowe, ale dziś sprzedaż autokaru łatwa nie jest. Nie ma kupców.
– Podrożało paliwo, rosną pensje i podatki, a nasze obroty spadły o 50 proc. Nie dostaliśmy wsparcia z pierwszej tarczy PFR, bo nie spełnialiśmy kryteriów regulaminu – wylicza wiceprezes Sindbada i dodaje, że nie było też drugiej tarczy finansowej dla dużych firm.
Kurys liczy, że kolejna fala pandemii, która przyjdzie do Polski, będzie łagodniejsza od tych wcześniejszych. Stąd i ograniczenia dla biznesu nie powinny być już tak dotkliwe.
Zaznacza, że jego firma do kolejnego wzrostu zakażeń organizacyjnie i technicznie jest przygotowana. Wożą ludzi do 21 krajów. - To jest kilkaset tysięcy pasażerów rocznie. Mieliśmy już mnóstwo kontroli sanitarnych w różnych państwach. Żadna z nich nie potwierdziła, że którykolwiek z naszych pasażerów zakaził się u nas koronawirusem – podkreśla Kurys.