"Długa lista zasług i wkładu w rozwój mediów, a na końcu ostrzeżenie dla posłów i senatorów, co może się stać, jeśli wprowadzone zostanie 'niewłaściwe' prawo - tak najkrócej można podsumować list, który do senatorów i senatorek skierował polski oddział Google'a" - pisze Interia, która posiada list do senatorów, pod którym podpisana jest Marta Poślad, dyrektorka ds. polityki publicznej Google'a w Europie Środkowo-Wschodniej.
To kolejna reakcja tzw. big techów na protest mediów ws. ustawy o prawie autorskim, gdzie nie znalazły się poprawki, o które od tygodni postulują wydawcy, bez względu na wielkość. Andrzej Andrysiak, prezes Rady Wydawców Stowarzyszenia Gazet Lokalnych poinformował w czwartej w mediach społecznościowych, że Facebook blokuje posty dotyczące akcji protestacyjnej, co tłumaczy"naruszeniem standardów".
"To co, Facebooku, tak się będziemy bawić? Część naszych lokalnych portali od rana ma blokowane posty dotyczące protestu i blokowane walle (strony w mediach społecznościowych)" - napisał Andrysiak.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Przeciwko czemu media protestują?
Czego dokładnie dotyczy problem? "Redakcje obecnie, w większości, żyją w Polsce z reklam - i było to możliwe dzięki Polakom, milionom czytelników. My piszemy i wyświetlamy reklamy, a Polacy dostają informacje za darmo. Jest to o tyle ważne, że oba te aspekty - wolność dostępu do informacji i mediów, ale i darmowy do nich dostęp - są jednym z podstawowych warunków prawidłowego funkcjonowania demokracji" - wyjaśnił w środę Michał Wąsowski, zastępca szefa redakcji money.pl.
Zaznaczył, że przez lata model ten był w miarę stabilny, ale kilkanaście lat temu na scenę weszły tzw. big techy, czyli wielkie korporacje, których giełdowa wartość wynosi po 1-2 biliony dolarów i jest kilkukrotnie większa niż całe PKB Polski.
"Big techy zaczęły wchodzić tylnymi drzwiami na rynek medialny jako pośrednicy - tu najważniejszą rolę pełni właśnie Google. Gigant korzysta z treści wydawców, ale nie musi za nie wydawcom płacić. Zarabia na nich, ale nie ma w związku z tym żadnych zobowiązań (...). Przez wiele lat media godziły się na to, bo prawidłowe pozycjonowanie w Google - w wyszukiwarce, a potem także w tak zwanym Discoverze czy Wiadomościach Google - przynosiło mediom Czytelników. Google odsyłał do nas, dzięki czemu docieraliśmy z naszymi treściami do większego grona osób" - napisał Michał Wąsowski.
I zaznaczył: "Od kilku lat jednak Google kawałek po kawałku ogranicza to zjawisko - wypluwa wyniki, kawałek tekstu, na podstawie treści z mediów. I zarabia na reklamach, które tam wyświetla".
Lobbing już działa
Kraje w UE mają wprowadzić dyrektywę, która nakazuje Google, aby płacił wydawcom za korzystanie z ich treści. Media mają jednak same negocjować stawki z gigantami. Dlatego polscy wydawcy postulowali, aby państwo wspomogło ich w negocjacjach z kilkaset, a nawet kilka tysięcy razy większymi firmami. Sejm jednak zignorował te apele, a w koalicji rządzącej posłuch znalazły jedynie wśród Lewicy.
Teraz ustawą zajmuje się Senat i to właśnie tam Google skierował swój list. Koncern zapewnia, że zawsze sprawiedliwe wynagradzam, a to media wykorzystują swoją rzekomo uprzywilejowaną pozycję do oczerniania big techów.
"W latach 2021-2023 wypłaciliśmy z tego tytułu pięciu największym polskim wydawcom informacyjnym kwotę ponad 1 mld zł, co jest znaczącym wzrostem w stosunku do lat 2018-2020, kiedy ta kwota wynosiła ponad 700 mln zł" - pisze Marta Poślad. Nie wspomina jednak, ile w tym czasie stracili wydawcy, a jakie zyski reklamowe miał w tym czasie Google.
- Lobbing już działa. Narracja Google'a jest taka, że treść poprawek w ogóle nie jest przedmiotem wdrażanej przez parlament unijnej dyrektywy, a Google umie się ze wszystkimi dogadać, bo w innych krajach się udało. Tyle że w tych innych krajach to dogadywanie się szło jak po grudzie, a w Polsce wciąż mają wielce uprzywilejowaną pozycję - mówi Interii Dorota Olko, posłanka Lewicy i współautorka poprawek do ustawy, których Sejm nie przyjął.
Propozycja nie do odrzucenia od Google'a
"Najciekawszy wątek listu Google'a do polskich senatorów i senatorek wybija jednak dopiero w ostatnim akapicie. Przypomina przestrogę albo wręcz propozycję nie do odrzucenia. Chodzi o wprowadzenie arbitrażu Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (UOKiK) między wydawcami i gigantami cyfrowymi. Właśnie tego dotyczy bowiem jedna ze złożonych przez Lewicę poprawek do ustawy" - zwraca uwagę Interia.
Przestrzegamy przed pochopnym przyjmowaniem przepisów, które jedynie pozornie poprawiając pozycję wydawców, mogą uniemożliwić nam zawarcie umów licencyjnych, jak to wydarzyło się m.in. w Czechach, gdzie w wyniku implementacji wykraczającej poza ramy prawne Dyrektywy, byliśmy zmuszeni usunąć krótkie fragmenty treści wydawców z wyników wyszukiwania i zamknąć już funkcjonujące programy licencyjne" - pisze Google w liście.
Koncern przekonuje, że "w kilku innych państwach, które uległy podobnym naciskom i przyjęły kontrowersyjne mechanizmy, ingerujące w rynek i odbiegające od treści Dyrektywy, toczą się już spory prawne w krajowych sądach konstytucyjnych (Belgia) i przed Trybunałem Sprawiedliwości UE (Włochy)".
Co więcej, gigant ostrzega polityków przed domniemanymi konsekwencjami. "Przyjęcie tych przepisów mogłoby być uznane przez Komisję Europejską za nieprawidłową implementację Dyrektywy, podważyć zasadę pewności prawa unijnego i narazić Polskę na niepotrzebne ryzyka prawne" - pisze Marta Poślad.
Nieoficjalnie Interia ustaliła, że senatorowie, nie chcąc narażać się koalicji premiera Donalda Tuska, poprawek nie wprowadzą. - Zapewniam, że jeśli zapisany w ustawie podział środków z reklam nie jest uczciwy, mimo konsultacji społecznych przeprowadzonych przez Ministerstwo Kultury, to rząd z pewnością to skoryguje - tonuje nastroje w rozmowie z serwisem senator KO Jerzy Fedorowicz.