Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Ogłoszone przez prezydenta Francji Emmanuela Macrona wcześniejsze wybory parlamentarne zakończyły się nieoczekiwanym wynikiem. Decyzja o przeprowadzeniu głosowania była pokłosiem wygranej Zjednoczenia Narodowego (dawniej Front Narodowy) wyborów do Parlamentu Europejskiego. Wtedy to ZN pod wodzą Marine Le Pen i Jordana Bardelli zdeklasowało partię Renaissance (fr. Odrodzenie) prezydenta Macrona. Oczekiwano więc, że prawica wygra wybory, a jedyne, co pozostanie do wyjaśnienia, to ostateczna liczba mandatów, czyli kwestia bezwzględnej większości w parlamencie.
Ruch prezydenta obliczony był na osobny start lewicy składającej się z kilku partii, co przy specyfice francuskich wyborów dawało Macronowi szansę nawet na wygraną, mimo coraz mniejszej sympatii ze strony Francuzów wobec jego rządów. To posunięcie nie wyszło, bo lewica skonsolidowała się w Nowy Front Ludowy, co pozwoliło jej na wyborczy sukces.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Kluczowa metoda podziału mandatów
Zastanowiło mnie to, że w Polsce, Wielkiej Brytanii i we Francji wygrywające wybory partie zdobyły (we Francji w pierwszej turze) po ponad 33. procent głosów. A jak to się skończyło? W Polsce PiS dostało nieco ponad 40 proc. miejsc w parlamencie, Partia Pracy na Wyspach dostała około 66 proc. miejsc, a Zjednoczenie Narodowe we Francji tylko niecałe 25 proc. W Wlk. Brytanii i we Francji wybory odbywały się do jednomandatowych okręgów wyborczych, a w Polsce rządziła metoda D'Hondta. Który system jest lepszy? Wydaje mi się, że nasz.
Dlaczego więc francuskie Zjednoczenie Narodowe w drugiej turze przegrało tak wyraźnie? Od czasów powojennych we Francji obowiązuje zasada dwóch tur - w pierwszej do parlamentu dostaje się kandydat, który zgromadził więcej niż 50 proc. głosów. Do drugiej dostają się wszyscy, których wynik przekroczył 12,5 proc. Od powojnia, w celu zablokowania partii "pachnących" faszyzmem, w drugiej turze powstaje coś, co jest zwane "Frontem Republikańskim", grupującym wszystkich - od komunistów po republikanów.
Zjednoczenie Narodowe otaczane jest swoistym kordonem. Część kandydatów wycofuje się, po to, żeby na placu boju został kandydat ZN i jeden spoza niego. Wtedy obowiązuje zasada "huzia na Józia" - wszyscy, bez względu na poglądy, głosują na przeciwnika Zjednoczenia. Mało to demokratyczne, ale jest skuteczne.
We Francji w pierwszej turze Zjednoczenie Narodowe wygrało w 93 proc. okręgów. Gdyby to była Wlk. Brytania to najpewniej dostałoby 90 proc. miejsc w parlamencie. Jednak prosty stosunek 67:33 (67 procent w pierwszej turze nie głosowało na Zjednoczenie, a 33 procent na nie głosowało) musiał doprowadzić do klęski ugrupowania otoczonego kordonem. W tej ordynacji wyborczej niezwykle trudno jest przebić się poza główny nurt polityczny.
Gospodarka pod rządami lewicy
Skoro ordynację mamy omówioną, to jakie są wnioski gospodarcze? Sądząc po wstępnym zachowaniu rynków finansowych, można powiedzieć, że inwestorzy są zadowoleni. Indeksy rosną (stan na popołudnie w poniedziałek), chociaż skala zwyżek z czasem się zmniejszała. Euro w nocy nieco traciło, ale potem kurs EUR/USD wrócił do poziomu neutralnego. Świat obawiał się bowiem rządów Zjednoczenia Narodowego, skłonnego do dawania niezliczonych prezentów socjalnych, ale też antyeuropejskiego i jak się podejrzewa - prorosyjskiego.
Czy zamienienie skrajnej prawicy na lewicę jest dużym osiągnięciem? Dla rynków tak, bo lewica nie ma większości, więc jej postulaty socjalne i poglądy "anty-NATO" nie znajdą posłuchu. Czy można powiedzieć "Francuzi, nic się nie stało!"? Absolutnie nie. Moim zdaniem możliwe są dwa spojrzenia: krótkoterminowe i długoterminowe. W krótkim terminie zapewne rządzić będzie stary rząd.
Prezydent Macron będzie starał się sklecić rząd ze swojej partii Renaissance i być może części Frontu Lewicy. Części, bo Francja Niezłomna Jeana-Luca Mélenchona z całą pewnością nie wejdzie do takiej koalicji, a zresztą prezydent jej tego nie zaproponuje. Żeby stworzyć rząd, prezydent będzie musiał pójść w kierunku lewicy i zrezygnować z wielu swoich reform. Z pewnością nie zgodzi się na obniżenie wieku emerytalnego, ale może się zgodzić na jakieś zmiękczenia reformy emerytalnej.
"Potworek" po kompromisie Macrona?
Najpewniej więc, jeśli rząd powstanie, to będzie to jakiś potworek bez wyraźnego kierunku gospodarczego. O ile w ogóle powstanie, bo wcale nie jest pewne, że zachwycona swoim wynikiem lewica będzie chciała wchodzić w układy z nielubianym prezydentem. To zaś może prowadzić do kolejnych wyborów, ale nie wcześniej niż za 12 miesięcy - tak mówi francuska Konstytucja. Tak czy inaczej, będzie bałagan, a tego rynki nie lubią. Zakładam jednak, że z czasem to zaakceptują.
Jeśli jednak mówimy o wyborach za rok, to wchodzimy w scenariusz długoterminowy. I to już tak wesoło nie wygląda. Po pierwsze wyniki wyborów musiały bardzo zdenerwować miliony Francuzów, którzy są zwolennikami Zjednoczenia Narodowego. Jeśli w pierwszej turze widzisz, że wszędzie wygrywasz, a w drugiej ponosisz klęskę, to rodzi się przekonanie, że system nie jest demokratyczny. To zaś rodzi chęć jego zmiany, co może skutkować nieoczekiwanymi i brutalnymi wydarzeniami.
Jeśli zaś powstanie rząd, w którym Emmanuel Macron nadal będzie miał dużo do powiedzenia, to sytuacja może być jeszcze gorsza. We Francji obowiązuje system prezydencki, ale Macron sam o wszystkim nie decyduje. Prezydent może podjąć decyzję o wysłaniu samolotów na pomoc Ukrainie, ale premier może nie dać mu na to pieniędzy.
Jeśli więc powstanie rząd, w którym elity będą ze sobą współdziałały, a elektorat będzie coraz bardziej zdenerwowany (celowy eufemizm), choćby wzbierającą falą imigracji, to może się okazać, że "Front Republikański" w niedzielę 7 lipca odniósł pyrrusowe zwycięstwo. Prezydent Macron musi wykazać się niezwykłymi zdolnościami dyplomatycznymi/politycznymi - z czego nie słynie - żeby do tego nie doszło.
Autorem jest Piotr Kuczyński, główny analityk domu inwestycyjnego Xelion.